czwartek, 10 lipca 2014

Kilka snów z kilku dni...

Sprzed 3 dni - Wiedźmin


Byłem wiedźminem i szkoliłem młodych wiedźminów. Potrafiłem się niezwykle dobrze komunikować z drzewami i zwierzętami. Wpajałem młodym szacunek do nich.

Sprzed 2 dni - Gra o Tron



Byłem jednym z aktorów na planie filmowym. Odgrywałem wojownika. Robiłem wszystko, by rozbawić całą ekipę, kamerzystów, scenarzystów i reżysera. Przemierzając ciemne i wilgotne komnaty starego i potężnego zamku, znalazłem dziwny przedmiot. Podniosłem go i z pieczołowitym zainteresowaniem oglądałem baterię typu AA. Potem znalazłem dziwną srebrną monetę. Miała dziurkę w środku i dziwny nominał 39 koron.

Wczorajszy - W biegu…

Pojechałem do Niej. Mieszkanie wyglądało jakoś inaczej i było bliżej centrum miasta w kamienicy. Jej współlokatorka W. pochwaliła się swoim nowym zwierzakiem. Był to York miniaturka. Wychwalała jego urodę pod niebiosa i prosiła wszystkich by go głaskali. W mieszkaniu była też Jej siostra oraz dużo koleżanek. Był też chłopak z którym rozmawiała, który przypominał mi mojego kolegę Wiktora sprzed może 8 lat, jak miał bujną czuprynę. Musiał jechać i wszyscy postanowiliśmy go odprowadzić na dworzec kolejowy. Już miałem wychodzić, gdy zatrzymał mnie mój ojciec, który miał do mnie jakieś absurdalne pretensje. Zaczął mnie przytrzymywać, ale w końcu udało mi się wyrwać z jego uścisku. Wybiegłem szybko by dogonić resztę towarzystwa, niestety nie zdążyłem, a drzwi autobusu zatrzasnęły się za nimi. Pojechałem innym. Przez szybę zobaczyłem ,że czekają już na przystanku na autobus powrotny. Wyskoczyłem i szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy. Niestety gdzieś odeszli. Szedłem więc drogą, którą uważałem za właściwą i po jakimś czasie zobaczyłem Ją jak siedzi na głazie, na zboczu skalistego wzgórza. Miała rozmazany makijaż. Przede mną stanęła wielka jaszczurka, przypominająca zieloną Agamę, ale wielkości Legwana z Komodo. Musiałem ją chwycić za ogon i odciągnąć, bo tarasowała jedyną drogę. Potem napotkałem jeszcze wielkie kolorowe węże. Kiedy się przedarłem, nie było już Jej na głazie. Dotarłem do skarpy z betonowym tarasem pomalowanym na biało. Stał tam mój przyjaciel Ł. i pokazał palcem, że Ona jest tam na dole. Było bardzo wysoko i się bałem, ale postanowiłem pokonać strach i skoczyłem najpierw na niższy taras, który był oddalony o wysokość mniej więcej dwóch pięter, a potem na jeszcze kolejny i zjechałem po czymś przypominającym szeroki wspornik. Będąc już na dole wbiegłem do wskazanego wcześniej budynku. Błądziłem po labiryncie korytarzy, aż spotkałem Jej siostrę. Wskazała, że jest w delfinarium. Minąłem wycieczkę, odnosząc wrażenie, że to są Jej podopieczni. W pomieszczeniu za szklaną szybą zobaczyłem Ją. Miała jeszcze bardziej rozmazany makijaż, a po Jej policzkach ciekły strumienie łez. Przytuliłem Ją mocno i zapytałem co się stało. Pokazała mi ślad po ukłuciu i jakąś kopertę, chyba z jakimiś wynikami. Ciągle płakała wtulając się, ale nie zdążyła mi nic wyjaśnić, bo się obudziłem…


Ten sen był niezwykły, bo budziłem się w nocy wielokrotnie i za każdym razem sen był kontynuowany. Niestety pomimo prób kolejnego zaśnięcia i nadziei, na wyjaśnienie wszystkiego w kolejnym śnie, nie udało mi się ponownie zasnąć.
Nie mam też za dużo czasu, do domu zajechałem tylko na chwilę, więc tym razem bez obrazków…

niedziela, 6 lipca 2014

Operacja…

Odwiedził mnie kolega ”Szachista”, z którym nie widziałem się już od wielu lat. Chciał pożyczyć ode mnie jakąś książkę. Zacząłem więc przeglądać swoje księgozbiory. Powyciągałem zewnętrzne rzędy książek i zacząłem na nowo odkrywać schowane i zapomniane już woluminy. Po chwili zebrała się mała wieża książek, które chciałbym przeczytać, ale tej poszukiwanej nie znalazłem. Odnalazłem jednak „Siły rynku” Richarda
Morgana, książkę którą kiedyś zacząłem czytać, a która zaginęła podczas przedświątecznych porządków. Miała charakterystyczną okładkę z dominującą czerwienią. Wielokrotnie jej poszukiwałem, niestety bezskutecznie.
Szedłem na autobus wraz z siostrą i siostrzenicą. Widziałem, że autobus stoi na przystanku i zaczęliśmy biec. Wskoczyłem jak już ruszał, dosłownie w ostatniej chwili, ale siostra z dzieckiem niestety zostały w tyle. Autobus to stary przegubowy Ikarus. W tylnej części miał wyrwany dach, więc przeszedłem do przodu.. Usiadłem na

skórzanym fotelu. Za mną siedział bardzo zamknięty w sobie chłopak z brodą i kręconymi włosami. Naprzeciwko mnie natomiast jakiś pijaczek, który coś bełkotał. Nagle wstał i zaczął nachalnie prosić współpasażerów o pieniądze na wino. Wstałem by go uspokoić i nagle poczułem ostrze wbite w plecy. Odwróciłem się i dostrzegłem chłopaka wybiegającego z autobusu, a za nim zamknęły się drzwi. Usiadłem i spokojnie poczekałem, aż autobus dojedzie do szpitala. Wysiadłem i poszedłem do dość dużej szpitalnej sali. Po chwili odwiedziła mnie
babcia. Powiedziała, że ma dla mnie prezent i po chwili wniesiono do sali kanapę. Pokazała mi guziczki i okazało się, że rozkłada się automatycznie, oraz automatycznie ścieli. Po chwili poproszono mnie bym przyszedł na blok operacyjny. Położyłem się na stole, a chirurdzy bez znieczulenia otworzyli mi klatkę piersiową. Postanowiłem zadzwonić do Niej. Czekając na połączenie, chirurdzy robili swoje i po chwili wyjęli
mi serce. Pokazali otwór po ostrzu w jednej z komór i zaczęli zszywać nicią krawiecką. Krew zabawnie mi chlupotała, gdy kiwałem się zniecierpliwiony na stole. Gdy odebrała powiedziałem, że chwilowo jestem bez serca, ale już mnie naprawiają. Miała zaniepokojony głos i pytała się, czy to przypadkiem nie jest niebezpieczne. Chirurg zabrał mi telefon, powiedział do słuchawki, że nie życzy sobie rozmów podczas operacji i rozłączył połączenie…

sobota, 5 lipca 2014

Szczęście II

Szczęście to harmonijny związek 
instynktu i rozumu, 
zwierzęcych popędów i rozsądnej woli, 
które przemawiając jednym głosem, 
stają się jak koła zębate 
w mechanizmie zegarowym. 
Siłą napędową maszynerii jest energia kosmiczna wprawiająca w ruch planety. 
Imię tej energii brzmi Miłość 
i to ona zapewnia ich obrót w harmonii z Całością. 
Szczęście oznacza łagodne poddanie się owej kosmicznej sile, 
wyrzeczenie się pragnień, 
które - jak błędnie wierzymy - chcemy zrealizować, 
aby nie utrudniać ruchu, 
ale go wspomagać pozwalając się unosić mocy,  
która wprawia w ruch gwiazdy...


Kiedyś już publikowałem swoją definicję szczęścia i postanowiłem ją przypomnieć...



Równo tydzień temu wydarzyło się coś niesamowitego i dla mnie niespodziewanego.
Byłem na urodzinach wspaniałej kobiety, kobiety którą kocham każdą cząsteczką swej duszy, umysłu i ciała. Kocham Ją nieprzerwanie już od jakichś pięciu lat i przez ten czas jestem całkowicie wierny temu uczuciu. Zdążyło się umocnić i mocno dojrzeć. Myślę o Niej każdego dnia i każdej godziny. Dość często gościła w moich snach. W jednym z poprzednich snów całowała mnie moja przyjaciółka. Jak to jednak ze snami bywa, urzeczywistniają się w całkiem inny, wspanialszy sposób. Pocałowała mnie ukochana jubilatka, a przyjaciółka była tego świadkiem. I nie był to pocałunek, tylko POCAŁUNEK!!! Najbardziej namiętny, dziki i żywiołowy jaki miałem okazję doświadczyć w swoim życiu. Czułem go w każdej komórce ciała, przenikał mą duszę, oplatał ją i łączył z Jej duszą, tworząc CAŁOŚĆ. Było to całkowicie spontaniczne i przyjemnie zaskakujące.
Trwał i trwał, poza czasem, poza kruchą materią naszych ciał, poza kontrolą umysłu i uczuć... Po prostu trwał w najczystszej formie. Czułem jak nasze oddechy się zsynchronizowały, a serca biły w tym samym, szalonym, mistycznym rytmie. Wiedziałem, że warto było walczyć, choćby dla tej chwili, że warto ŻYĆ!!! Nie mogliśmy się od siebie oderwać, nie potrzebowaliśmy żadnych słów. Wszelkie próby kończyły się kolejnym uściskiem i kolejnym zbliżeniem naszych spragnionych ust, tak jak Ziemia krąży w namiętnym, grawitacyjnym tańcu ze Słońcem. Widmo uciekającego ostatniego autobusu nocnego, nie miało wtedy absolutnie żadnego znaczenia ( i tak uciekł :) ). Przez te ponad pięć minut (przyjaciółka mi potem powiedziała ile to trwało), doświadczałem prawdziwego SZCZĘŚCIA!!! Zaistniało po prostu, jako stan istnienia, po prostu Byliśmy...


środa, 2 lipca 2014

Arka Przymierza

Przebywałem w hotelu wraz z grupką znajomych i przyjaciół. Uprzedzono nas, że zginął ktoś ważny i z powodu żałoby, cały personel przestał pracować. W całym hotelu obowiązywała całkowita samoobsługa. Jakaś kobieta, ubrana w stereotypowy strój służącej, szybko przemknęła w stronę wyjścia. Całą ferajną udaliśmy się do marketu, będącego przybudówką do hotelu. Zanim pozostali moi towarzysze zrobili zakupy, zdążyłem przemierzyć sklep wzdłuż i w
szerz, zapoznając się dość dokładnie z całym jego asortymentem. Udałem się na pętlę tramwajową. Była całkowicie zadaszona. Spotkałem tam swojego tatę. Nadjechał tramwaj, a motorniczy zaczął narzekać, że znowu coś nie działa. Mój tata zaoferował swoją pomoc w naprawie i po chwili już otworzył właz techniczny. Pod włazem znajdował się ciekawy system hydrauliczny. Były tam grube, przezroczyste węże, z grubego i elastycznego
plastiku, o średnicy mniej więcej pięści. Po chwili zdiagnozował, że coś jest w łączniku i tamuje przepływ. Włożył tam dłoń i po chwili podał mi znaleziony, interesujący przedmiot. Wyglądał jak złote jajo o fakturze orzecha włoskiego. Odkryłem, że jest to osobliwy telefon komórkowy z aparatem. Tata nałożył na rurę końcówkę przypominającą igłę. Wcisnął ją w odpowiedni otwór i po chwili wąż zaczął się napełniać lepką, przezroczystą cieczą, która miała przyjemny,
lekko słodkawy zapach.
Znalazłem się w budynku na szczycie góry. Budynek okazał się być wiktoriańską skocznią narciarską. W pomieszczeniu wisiały dziesiątki butów z podeszwami przypominającymi połączenie bardzo krótkich nart z łyżwami. W jednej ze ścian był duży otwór. Nad nim przymocowany był uchwyt, a przed
nim siedzisko obite w czerwoną skórę. Usiadłem na nim, złapałem się uchwytu i odepchnąłem. Zjeżdżałem rurą przypominającą basenowe zjeżdżalnie. Wypadłem wprost na stok pokryty zlodowaciałym śniegiem. W pewnym momencie najechałem na wyprofilowany próg i przez kilka metrów leciałem w powietrzu. Wylądowałem, a tuż za mną wylądowała moja siostra. Była podekscytowana podobnie jak ja. Postanowiliśmy wyjść z budynku i oddać kolejny
skok. Weszliśmy na szczyt stoku, przytrzymując się ścian. Doszedłem do otworu, podskoczyłem i złapałem się krawędzi. Podciągnąłem się i próbowałem wejść do środka. W ostatniej chwili dostrzegłem, że ktoś się zbliża. Wyskoczyłem trzymając się krawędzi jedną dłonią. Ktoś przeleciał z wrzaskiem nade mną. Po chwili się puściłem, a siostra mnie przytrzymała, bym nie zjechał po stoku. Postanowiliśmy poszukać innego wyjścia. Po chwili
dostrzegliśmy wielkie, dwuskrzydłowe, łukowe wrota, wykonane ze złota. Przeszliśmy przez nie i okazało się, że to przejście służbowe dla pracowników. Przed nami rozpostarła się wielka hala. Wypełniona była wielkimi i pięknymi mechanizmami, wykończonymi drewnem i polerowanym mosiądzem. Wokół nich krzątali się pracownicy w błękitno-złotych mundurach. Nagle zadzwonił do mnie wujek i poprosił o zdjęcia do dokumentacji. Wedle jego życzenia zacząłem robić zdjęcia za pomocą jajo-orzecha. Po
chwili opuściliśmy budynek. Przed nami rozpościerał się rozległy i dość płaski, pięknie zaśnieżony szczyt. Wiktoriański budynek, który opuściliśmy, miał duże szklane okna w mosiężnych ramach i złoty, spadzisty dach. Zrobiłem mu kolejne zdjęcia. Na szczycie dostrzegłem też kolejny, tym razem okrągły budynek, o monumentalnych wręcz rozmiarach. Zwieńczony był złotawo-szklaną kopułą.
Wszedłem do środka. Ściany wręcz ociekały ornamentowymi zdobieniami ze złota, roztaczając niemal oślepiający blask. Pod tą ogromną kopułą zbudowano kamienice, a ja przemierzałem aleję miedzy nimi. Przelewały się przez nie niezliczone potoki turystów, tworzących charakterystyczny gwar. Przystanąłem przy kawałku drewna, które początkowo wziąłem za ławkę. Przy
bliższych oględzinach zaczął przypominać grubo ciosane z jednego kawałka drewna czółno. Zaglądając do środka, dostrzegłem dwie tablice. Wykonane były z mahoniowego drewna, które skamieniało ze starości. Z jednej strony każdej z nich znajdowały się symbole, które interpretowałem jako hebrajskie lub aramejskie cyfry. Po drugiej stronie znajdował się podobnie wyglądający, drobny tekst. Podejrzewałem, że to mogła być słynna Arka Przymierza, tylko na tablicach było dwanaście przykazań, a nie dziesięć. Zadziwiło mnie, że poza mną nikt tego nie dostrzega.
Postanowiłem zrobić zdjęcie. Tym razem jednak przycisnąłem jajo-orzech z odwrotnej strony i wystrzeliło z niego wirujące ostrze, które wbiło się w arkę. Wyjąłem ostrze i zostawiłem pień za sobą. Wszedłem do jednej z kamienic. W jej wnętrzu zastałem arystokratyczną rodzinę, siedzącą na sofach i w fotelach, rozstawionych wokół kominka. Płomienie tańczyły w jego wnętrzu emanując przyjemnym ciepłem. Wszyscy przyodziali się w czerń i byli
przygnębieni. W koncie za jedną z pięknych szaf skrywała się służąca. Wszystko nagle jakby stało się dla mnie jasne i wkroczyłem pewnie na sam środek izby, niczym Herkules Poirot. Zacząłem wyjaśniać, co się wydarzyło i cofnąłem się jakby do przeszłości. Widziałem mężczyznę, wyglądającego jak potężny lord, który bił kobietę i kazał coś jej zrobić wbrew jej woli. Kobieta mu uległa i z równym okrucieństwem
nakazała swojemu synowi przespać się z jego siostrą. Chłopiec brutalnie zgwałcił młodszą siostrę, która po tym wydarzeniu uciekła z domu. Jako dorosła kobieta zatrudniła się jako służąca, a nikt jej nie rozpoznał. Podążając za swym ojcem lordem, udała się do hotelu i zabiła go za pomocą zatrutego, wirującego ostrza, identycznego do tego, które znalazłem w pniu. Narzędzie zbrodni ukryła w mechanizmie hydraulicznym na pętli tramwajowej…