środa, 2 lipca 2014

Arka Przymierza

Przebywałem w hotelu wraz z grupką znajomych i przyjaciół. Uprzedzono nas, że zginął ktoś ważny i z powodu żałoby, cały personel przestał pracować. W całym hotelu obowiązywała całkowita samoobsługa. Jakaś kobieta, ubrana w stereotypowy strój służącej, szybko przemknęła w stronę wyjścia. Całą ferajną udaliśmy się do marketu, będącego przybudówką do hotelu. Zanim pozostali moi towarzysze zrobili zakupy, zdążyłem przemierzyć sklep wzdłuż i w
szerz, zapoznając się dość dokładnie z całym jego asortymentem. Udałem się na pętlę tramwajową. Była całkowicie zadaszona. Spotkałem tam swojego tatę. Nadjechał tramwaj, a motorniczy zaczął narzekać, że znowu coś nie działa. Mój tata zaoferował swoją pomoc w naprawie i po chwili już otworzył właz techniczny. Pod włazem znajdował się ciekawy system hydrauliczny. Były tam grube, przezroczyste węże, z grubego i elastycznego
plastiku, o średnicy mniej więcej pięści. Po chwili zdiagnozował, że coś jest w łączniku i tamuje przepływ. Włożył tam dłoń i po chwili podał mi znaleziony, interesujący przedmiot. Wyglądał jak złote jajo o fakturze orzecha włoskiego. Odkryłem, że jest to osobliwy telefon komórkowy z aparatem. Tata nałożył na rurę końcówkę przypominającą igłę. Wcisnął ją w odpowiedni otwór i po chwili wąż zaczął się napełniać lepką, przezroczystą cieczą, która miała przyjemny,
lekko słodkawy zapach.
Znalazłem się w budynku na szczycie góry. Budynek okazał się być wiktoriańską skocznią narciarską. W pomieszczeniu wisiały dziesiątki butów z podeszwami przypominającymi połączenie bardzo krótkich nart z łyżwami. W jednej ze ścian był duży otwór. Nad nim przymocowany był uchwyt, a przed
nim siedzisko obite w czerwoną skórę. Usiadłem na nim, złapałem się uchwytu i odepchnąłem. Zjeżdżałem rurą przypominającą basenowe zjeżdżalnie. Wypadłem wprost na stok pokryty zlodowaciałym śniegiem. W pewnym momencie najechałem na wyprofilowany próg i przez kilka metrów leciałem w powietrzu. Wylądowałem, a tuż za mną wylądowała moja siostra. Była podekscytowana podobnie jak ja. Postanowiliśmy wyjść z budynku i oddać kolejny
skok. Weszliśmy na szczyt stoku, przytrzymując się ścian. Doszedłem do otworu, podskoczyłem i złapałem się krawędzi. Podciągnąłem się i próbowałem wejść do środka. W ostatniej chwili dostrzegłem, że ktoś się zbliża. Wyskoczyłem trzymając się krawędzi jedną dłonią. Ktoś przeleciał z wrzaskiem nade mną. Po chwili się puściłem, a siostra mnie przytrzymała, bym nie zjechał po stoku. Postanowiliśmy poszukać innego wyjścia. Po chwili
dostrzegliśmy wielkie, dwuskrzydłowe, łukowe wrota, wykonane ze złota. Przeszliśmy przez nie i okazało się, że to przejście służbowe dla pracowników. Przed nami rozpostarła się wielka hala. Wypełniona była wielkimi i pięknymi mechanizmami, wykończonymi drewnem i polerowanym mosiądzem. Wokół nich krzątali się pracownicy w błękitno-złotych mundurach. Nagle zadzwonił do mnie wujek i poprosił o zdjęcia do dokumentacji. Wedle jego życzenia zacząłem robić zdjęcia za pomocą jajo-orzecha. Po
chwili opuściliśmy budynek. Przed nami rozpościerał się rozległy i dość płaski, pięknie zaśnieżony szczyt. Wiktoriański budynek, który opuściliśmy, miał duże szklane okna w mosiężnych ramach i złoty, spadzisty dach. Zrobiłem mu kolejne zdjęcia. Na szczycie dostrzegłem też kolejny, tym razem okrągły budynek, o monumentalnych wręcz rozmiarach. Zwieńczony był złotawo-szklaną kopułą.
Wszedłem do środka. Ściany wręcz ociekały ornamentowymi zdobieniami ze złota, roztaczając niemal oślepiający blask. Pod tą ogromną kopułą zbudowano kamienice, a ja przemierzałem aleję miedzy nimi. Przelewały się przez nie niezliczone potoki turystów, tworzących charakterystyczny gwar. Przystanąłem przy kawałku drewna, które początkowo wziąłem za ławkę. Przy
bliższych oględzinach zaczął przypominać grubo ciosane z jednego kawałka drewna czółno. Zaglądając do środka, dostrzegłem dwie tablice. Wykonane były z mahoniowego drewna, które skamieniało ze starości. Z jednej strony każdej z nich znajdowały się symbole, które interpretowałem jako hebrajskie lub aramejskie cyfry. Po drugiej stronie znajdował się podobnie wyglądający, drobny tekst. Podejrzewałem, że to mogła być słynna Arka Przymierza, tylko na tablicach było dwanaście przykazań, a nie dziesięć. Zadziwiło mnie, że poza mną nikt tego nie dostrzega.
Postanowiłem zrobić zdjęcie. Tym razem jednak przycisnąłem jajo-orzech z odwrotnej strony i wystrzeliło z niego wirujące ostrze, które wbiło się w arkę. Wyjąłem ostrze i zostawiłem pień za sobą. Wszedłem do jednej z kamienic. W jej wnętrzu zastałem arystokratyczną rodzinę, siedzącą na sofach i w fotelach, rozstawionych wokół kominka. Płomienie tańczyły w jego wnętrzu emanując przyjemnym ciepłem. Wszyscy przyodziali się w czerń i byli
przygnębieni. W koncie za jedną z pięknych szaf skrywała się służąca. Wszystko nagle jakby stało się dla mnie jasne i wkroczyłem pewnie na sam środek izby, niczym Herkules Poirot. Zacząłem wyjaśniać, co się wydarzyło i cofnąłem się jakby do przeszłości. Widziałem mężczyznę, wyglądającego jak potężny lord, który bił kobietę i kazał coś jej zrobić wbrew jej woli. Kobieta mu uległa i z równym okrucieństwem
nakazała swojemu synowi przespać się z jego siostrą. Chłopiec brutalnie zgwałcił młodszą siostrę, która po tym wydarzeniu uciekła z domu. Jako dorosła kobieta zatrudniła się jako służąca, a nikt jej nie rozpoznał. Podążając za swym ojcem lordem, udała się do hotelu i zabiła go za pomocą zatrutego, wirującego ostrza, identycznego do tego, które znalazłem w pniu. Narzędzie zbrodni ukryła w mechanizmie hydraulicznym na pętli tramwajowej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz