poniedziałek, 21 listopada 2016

Duchy Kamiennej Wieży


Byłem w okolicy starego rynku. Z ciekawości wszedłem do nieco zapuszczonego budynku, który zapewne kiedyś był dobrze prosperującą restauracją. Stoliki i krzesła porozstawiane w nieładzie zdążył pokryć kurz. Wszedłem w głąb restauracji i podążałem plątaniną sal i pomieszczeń, aż wyszedłem na dziedziniec. Tam stoliki były bardziej zadbane. Dziedziniec był ogromny, wybrukowany małymi kostkami z szarego kamienia. Zajmował całą powierzchnię pagórka, którego podnóże opływała wolno płynąca rzeka. Po chwili podeszła starsza kobieta, bogato i elegancko odziana, o
arystokratycznych manierach. Oprowadziła mnie. Mówiła, że kiedyś tu była wspaniała winnica. Teraz pozostało kilka krzewów winnych i pamiątkowa tablica. Wszędzie były trochę zaniedbane kwietniki i niedziałające już fontanny. Największe wrażenie jednak robiła ogromna kamienna wieża. Zmierzaliśmy właśnie w jej kierunku, kiedy dołączył do nas znajomy arystokratki. Bardzo mi przypominał Lesliego Nilsena. Weszliśmy do środka. Kamienna wieża była pusta w środku. Kręte, spiralne kamienne schody pięły się do góry wzdłuż ścian. Po kilkudziesięciu metrach wspinaczki, w końcu doszliśmy do stropu, a właściwie do pierwszego piętra wieży. Nie dziwiło mnie wtedy, że otaczało nas jezioro. Olbrzymia tafla wody
sięgająca niemal po horyzont, przez co bardziej przypominała morze. Woda była całkowicie nieruchoma i gładka niczym tafla szkła. Odbijało się w niej przyjemne pomarańczowe światło, jak przy zachodzie słońca. W oddali można było dostrzec sylwetki olbrzymich dźwigów portowych i kontenerów poustawianych w stosy, przez co upodabniały się do piramid. Kobieta odebrała telefon. Usłyszałem krzyki kucharza, coś że się nie wyrabia i chce zrezygnować. Staruszka pojednawczym tonem próbowała go uspokajać i
zapewniła, że już do niego idzie, po czym skinieniem wskazała, byśmy szli dalej i napomknęła, byśmy się nie bali
dzieciaków. Wspinaliśmy się więc dalej po schodach, z tą różnicą, że teraz oplatały wieżę z zewnątrz. Drewniana balustrada była w opłakanym stanie, w kilku miejscach uszkodzona, jakby ktoś podczas dynamicznej bójki ją złamał i wpadł w otchłań przestrzeni poza nią. "Nilsen" po chwili się zmęczył i stwierdził, że musi chwilkę odsapnąć i że mnie dogoni. Kontynuowałem wchodzenia sam. Po kilkuset metrach dotarłem w końcu na szczyt. Był tam rozległy park. Nastała noc, ale niezwykle jasna, bo rozświetlona przez rozgwieżdżone niebo i wielki księżyc w pełni. Przechadzałem się alejkami podziwiając piękne kwiaty, które zdawały się niemal ożywać oświetlane srebrnym globem. Nad jedną z ławek unosiła się trupioblada para
dzieci, chłopiec i dziewczynka. Oboje odziani w białe koszule nocne. Twarze znaczyła sieć czarnych żył prześwitujących przez półprzezroczystą, błękitnawą skórę. Oczy były puste i ciemne, a dziąsła zapadnięte, przez co zęby były bardziej wydatne. Powinienem się chyba ich bać, ale nie czułem wtedy strachu. Wyczuwałem od nich radość i jednocześnie nieprzewidywalność typową dla beztroskich dzieci, co makabrycznie kontrastowało z ich martwym stanem. Unosili się w powietrzu wyraźnie zaciekawieni moją obecnością, a jednocześnie dawało się
wyczuć dozę ostrożności i niepewności. Ciszę nocy rozdarł hałas potężnego tłokowego silnika. Na trawie obok mnie wylądował dwupłatowy samolot śmigłowy, a z wnętrza wrzeszczał "Nilsen" bym natychmiast wsiadał. Spojrzałem jeszcze na "dzieciaki", które teraz wszystko obserwowały całkowicie nieobecnie i już bez emocji. Odlecieliśmy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz