wtorek, 10 stycznia 2012

Sfera zoologiczna


Znajdowałem się w niewielkiej kawiarence, ze szklanymi witrynami i kilkoma okrągłymi stolikami. Za ladą stał niski, pulchny mężczyzna z krótkimi, kręconymi włosami. Miał na sobie biały, poplamiony fartuch i szmatę przewieszoną przez ramię. Podszedłem do niego i poprosiłem o kawę z czekoladą. Nie spodobał mi się jego uśmiech w chwili, gdy przyjmował zamówienie. Nalał kawę z ekspresu i wyszedł z filiżanką na zaplecze, mówiąc, że idzie po czekoladę. Wrócił po chwili i podał mi filiżankę. Na powierzchni unosiło się coś brązowego i na pewno nie była to czekolada. Roześmiał się obleśnie, a ja rzuciłem filiżanką oburzony. 
Z zaplecza wpadła starsza siwowłosa kobieta i skarciła wciąż rechoczącego syna, uderzając go zwiniętą w rulon gazetą. Wyszedłem z lokalu. Nie miałem ochoty przebywać tam ani chwili dłużej. Spotkałem koleżankę, której kiedyś zrobiłem stronę internetową. Była razem ze swoimi koleżankami. Przeszliśmy się wszyscy po mieście i posiedzieliśmy trochę na trawie w parku. Położyłem się w cieniu drzewa i nieoczekiwanie znalazłem w innym mieście. Znałem je, ale było jakieś dziwnie obce i pomieszane. Błądziłem przez dłuższy czas. Kupiłem bilet całodobowy i wsiadłem do autobusu. 
Mijałem blokowiska, wielkie ronda i skrzyżowania, drapacze chmur połączone kładkami nad jezdnią i budynki targowe. Na siedzeniu obok mnie siedział mężczyzna, z którym prowadziłem dyskusję na temat marketingu. Zaproponowałem mu kilka haseł reklamowych, które przyjął z aprobatą. Nad autobusem przeleciał czarny helikopter. Choć nadal nie za bardzo wiedziałem, gdzie się dokładnie znajduję, uznałem, że dalsza jazda nie ma sensu i wysiadłem na najbliższym przystanku.
 Spotkałem tam znajomą poetkę w sędziwym już wieku. Powiedziała, że ma umówione spotkanie, ale czułaby się pewniej, gdybym jej towarzyszył. Wsiedliśmy więc do jej samochodu i pojechaliśmy za miasto do lasu. Zostawiliśmy auto na parkingu, gdzie czekała już dziennikarka. Miała przeprowadzić wywiad z poetką. Szliśmy wzdłuż grobli porośniętej rzędem drzew. Starsza kobieta opowiadała o bestialskim procederze przeszczepiania ludziom węzłów chłonnych od królików. Pochyliła się i w wysokiej  trawie dojrzałem martwego króliczka  z futerkiem poplamionym krwią. 
Był to bardzo przykry widok więc szybko odwróciłem wzrok. Podobno to przedsięwzięcie było prowadzone na olbrzymią skalę i króliki były zagrożone całkowitym wyginięciem. Szliśmy dalej przez las. Po lewej stronie od drogi dojrzałem piękny, płytki staw o intensywnym lazurowym  kolorze. Pływały w nim migoczące w słonecznym świetle złote i ciemnoniebieskie ryby. Nieopodal był park otoczony kamiennym murem w beżowym kolorze. 
Przy kamiennej bramie znajdowały się schody prowadzące na mur. Tworzył wielki okrąg, a przy jego krawędziach znajdowały się barierki. Wewnątrz był podzielony na ćwiartki. W każdej znajdował się wybieg dla różnych zwierząt. W jednej różowe flamingi stały w płytkim stawie, w innej czarne pumy wygrzewały się znudzone na słońcu, a w kolejnej ubrani w skóry neandertalczycy o zmierzwionych, bujnych czuprynach. 
Wszystko można było obserwować z góry, z każdej strony. Wewnętrzne ściany były stylizowane na naturalne głazy i kamienie. Na pytanie, czy to jest ogród zoologiczny, dostałem zagadkową, negatywną odpowiedź.  W samym centrum konstrukcji znajdował się okrągły plac. Wyrastał z niego kościół ze strzelistymi wieżami. Zbliżając się do niego zobaczyłem księży ubranych w czarne sutanny z wyhaftowanymi złotymi nićmi wężami . Wychodzili z kościoła i zamykali duże wrota. 
Te po lewej stronie miały barwę głębokiej, ciemnej czerwieni, a po prawej intensywnej purpury. Zdobione były ornamentami i zwierzęcymi motywami. Na placu przed świątynią czaiła się wielka puma z czarnego, polerowanego drewna. Pomimo jej sztuczności, poruszała się jak żywa. Obejmowała dzieci wielkimi łapami z pazurami, tak jakby właśnie upolowała swoją ofiarę,  a rodzice robili zdjęcia... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz