Znajdowałem się w niewielkiej kawiarence, ze szklanymi
witrynami i kilkoma okrągłymi stolikami. Za ladą stał niski, pulchny mężczyzna
z krótkimi, kręconymi włosami. Miał na sobie biały, poplamiony fartuch i szmatę
przewieszoną przez ramię. Podszedłem do niego i poprosiłem o kawę z czekoladą.
Nie spodobał mi się jego uśmiech w chwili, gdy przyjmował zamówienie. Nalał
kawę z ekspresu i wyszedł z filiżanką na zaplecze, mówiąc, że idzie po
czekoladę. Wrócił po chwili i podał mi filiżankę. Na powierzchni unosiło się
coś brązowego i na pewno nie była to czekolada. Roześmiał się obleśnie, a ja
rzuciłem filiżanką oburzony.
Z zaplecza wpadła starsza siwowłosa kobieta i
skarciła wciąż rechoczącego syna, uderzając go zwiniętą w rulon gazetą.
Wyszedłem z lokalu. Nie miałem ochoty przebywać tam ani chwili dłużej. Spotkałem
koleżankę, której kiedyś zrobiłem stronę internetową. Była razem ze swoimi
koleżankami. Przeszliśmy się wszyscy po mieście i posiedzieliśmy trochę na
trawie w parku. Położyłem się w cieniu drzewa i nieoczekiwanie znalazłem w
innym mieście. Znałem je, ale było jakieś dziwnie obce i pomieszane. Błądziłem
przez dłuższy czas. Kupiłem bilet całodobowy i wsiadłem do autobusu.
Mijałem
blokowiska, wielkie ronda i skrzyżowania, drapacze chmur połączone kładkami nad
jezdnią i budynki targowe. Na siedzeniu obok mnie siedział mężczyzna, z którym
prowadziłem dyskusję na temat marketingu. Zaproponowałem mu kilka haseł
reklamowych, które przyjął z aprobatą. Nad autobusem przeleciał czarny
helikopter. Choć nadal nie za bardzo wiedziałem, gdzie się dokładnie znajduję,
uznałem, że dalsza jazda nie ma sensu i wysiadłem na najbliższym przystanku.
Spotkałem tam znajomą poetkę w sędziwym już wieku. Powiedziała, że ma umówione
spotkanie, ale czułaby się pewniej, gdybym jej towarzyszył. Wsiedliśmy więc do
jej samochodu i pojechaliśmy za miasto do lasu. Zostawiliśmy auto na parkingu,
gdzie czekała już dziennikarka. Miała przeprowadzić wywiad z poetką. Szliśmy
wzdłuż grobli porośniętej rzędem drzew. Starsza kobieta opowiadała o
bestialskim procederze przeszczepiania ludziom węzłów chłonnych od królików. Pochyliła
się i w wysokiej trawie dojrzałem
martwego króliczka z futerkiem
poplamionym krwią.
Był to bardzo przykry widok więc szybko odwróciłem wzrok.
Podobno to przedsięwzięcie było prowadzone na olbrzymią skalę i króliki były
zagrożone całkowitym wyginięciem. Szliśmy dalej przez las. Po lewej stronie od
drogi dojrzałem piękny, płytki staw o intensywnym lazurowym kolorze. Pływały w nim migoczące w słonecznym
świetle złote i ciemnoniebieskie ryby. Nieopodal był park otoczony kamiennym
murem w beżowym kolorze.
Przy kamiennej bramie znajdowały się schody prowadzące
na mur. Tworzył wielki okrąg, a przy jego krawędziach znajdowały się barierki.
Wewnątrz był podzielony na ćwiartki. W każdej znajdował się wybieg dla różnych
zwierząt. W jednej różowe flamingi stały w płytkim stawie, w innej czarne pumy
wygrzewały się znudzone na słońcu, a w kolejnej ubrani w skóry neandertalczycy
o zmierzwionych, bujnych czuprynach.
Wszystko można było obserwować z góry, z
każdej strony. Wewnętrzne ściany były stylizowane na naturalne głazy i
kamienie. Na pytanie, czy to jest ogród zoologiczny, dostałem zagadkową,
negatywną odpowiedź. W samym centrum
konstrukcji znajdował się okrągły plac. Wyrastał z niego kościół ze
strzelistymi wieżami. Zbliżając się do niego zobaczyłem księży ubranych w
czarne sutanny z wyhaftowanymi złotymi nićmi wężami . Wychodzili z kościoła i zamykali
duże wrota.
Te po lewej stronie miały barwę głębokiej, ciemnej czerwieni, a po
prawej intensywnej purpury. Zdobione były ornamentami i zwierzęcymi motywami. Na
placu przed świątynią czaiła się wielka puma z czarnego, polerowanego drewna.
Pomimo jej sztuczności, poruszała się jak żywa. Obejmowała dzieci wielkimi
łapami z pazurami, tak jakby właśnie upolowała swoją ofiarę, a rodzice robili zdjęcia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz