Mój komputer uległ awarii.
Wyczerpałem wszystkie znane mi sposoby jego naprawy. Przyszedł do mnie
przyjaciel i przyniósł batoniki mające kształt pamięci RAM otoczonej
radiatorami. Oblane były białą czekoladą. Po chwili mój komputer się uruchomił,
ale system operacyjny był jakiś inny. Przypominał ten, który jest instalowany
na Macach. W lewym górnym rogu ekranu pojawił się napis iPad. Przyszedł do mnie
inny kolega i nagle otworzyła się przeglądarka z kilkoma zakładkami. Były tam
uruchomione jakieś proste gry i muzyka streamingowana online.
Znalazłem się na starym
rynku w jakimś starym mieście. Kamienice były stare, ale w bardzo dobrym stanie.
Miejsce to tętniło życiem mimo późnej nocy. Tłumy ludzi przelewały się przez
wybrukowany plac. Wszyscy byli ubrani w eleganckie stroje wiktoriańskie. Na
niebie pojawił się jakiś kształt. Opadał powoli. Z małego punktu stał się jakąś
postacią przyczepioną do białego, okrągłego spadochronu. Człowiek ten wylądował
niedaleko mnie, ale nim zdążyłem mu się lepiej przyjrzeć, opadła na niego
czasza spadochronu. Kotłował się przez jakiś czas pod płócienną tkaniną, aż w
końcu udało mu się z niej uwolnić.
Mężczyzna był przebrany za Draculę.
Przypominał powszechnie znany wizerunek Vlada Tepesa. Nagle podbiegła ogromna,
potężna kobieta, przebrana za wikinga. Ubrana była w skórę z futrem, a na
głowie miała hełm z rogami. Wystawały spod niego dwa blond warkocze. Z oburzeniem
wydarła się na biednego ”Vlada”, który przedstawił się jako Robert. Skulił się
pod natłokiem wyzwisk zwalistej kobiety. Nie spodobało jej się, że tak
wylądował. Co by było, gdyby każdy tak lądował.
Postanowiłem wcielić się w rolę
mediatora i po chwili razem przemierzaliśmy wąskie alejki uroczego miasta.
Niektóre mijane kamienice był wybudowane na wzór pruski, z drewnianymi belkami
zatopionymi w mury. Inne były zbudowane w stylu secesyjnym, a jeszcze inne
jakby wyjęte ze średniowiecza. Udaliśmy się do dekadenckiej knajpki urządzonej
w obszernej piwnicy. Znajdowały się tam wielkie beczki piwa, a także bardziej
kameralne odnogi ze stolikami stylizowanymi na wzór gotycki.
Po chwili
kelnerka w bufiastej sukni przyniosła
nam kieliszki z płonącym absyntem. Wypiłem go i znalazłem się w pociągu ze
swoim komputerem i monitorem pod pachą. Pociąg był nietypowy. Mógł mieć z
piętnaście metrów szerokości, a jego długość, aż trudno by było sobie
wyobrazić. Zostawiłem sprzęt w przedziale i po chwili odnalazł mnie mój
przyjaciel. Udaliśmy się razem do bufetu. Nad ladą była metalowa siatka.
Sprzedawca grał z kelnerką w karty. Wyglądali jakby siedzieli w klatce.
Niechętnie wstał na widok klientów. Był chudy i odzywał się w sposób bardzo
opryskliwy.
Sprawiał wrażenie, że klienci byli dla niego złem koniecznym, które
niechętnie, ale musiał tolerować. Kupiliśmy ciastka z kremem. Wyglądały trochę
jak bagietki z ciasta francuskiego. W środku miały nadzienie z delikatnego
waniliowego kremu i odrobiny marmolady. Były bardzo dobre. Wracając
przedzieraliśmy się przez labirynt korytarzy z przesuwnymi drzwiami. W końcu
dotarliśmy do naszego przedziału. Siedziały tam cztery dziewczyny, a właściwie
siedziały trzy, a czwarta leżała im na kolanach.
Grały na gitarze i śpiewały
strasznie przy tym fałszując. Przyjaciel powiedział, że wyjeżdża za granicę.
Nie będzie go między szóstym, a szesnastym. Udaje się do Meksyku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz