niedziela, 30 grudnia 2012

Bieg labiryntem i Diablo


Mieliśmy gdzieś pojechać. Poszliśmy więc do miasta po bilety. Wyglądało inaczej. Budynek opery, który składa się z połączonych ze sobą trzech owalnych części był otoczony dwoma kręgami, nadgryzionych zębem czasu kolumn.  Wewnętrzny rząd przypominał trochę Stonehenge, a zewnętrzne przypominały kolumny budowane w starożytnym Rzymie. Sam budynek znajdował się, tak jak w rzeczywistości, tuż przy zakolu rzeki. 
Natomiast nabrzeże znajdowało się za nim i zbudowane było z kilkudziesięciu bardzo wysokich stopni. Patrzyliśmy więc na niego lekko z góry. Było dość stromo, więc nie zbliżaliśmy się za bardzo do krawędzi nabrzeża, przypominającego trochę amfiteatr. Trzymając się za ręce, zaszliśmy do jakiejś galerii. Podłoga była wyłożona miękkim i przyjemnym w dotyku pluszem. Umyślnie upadła z rozłożonymi rękami, a ja zrobiłem to samo i po chwili otulił mnie miękki materiał. 
Podszedłem na czworakach do Niej i złapałem za ręce. Przyciągnąłem Ją delikatnie do siebie. Nasze spojrzenia się spotkały, a po chwili nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku. Coś do mnie powiedziała uśmiechając się. Nie pamiętam co, ale było to dziwne i nawet nie jestem pewien czy zostało wypowiedziane w jakimkolwiek znanym języku. Trzymając się za ręce wstaliśmy i przeszliśmy przez galerię, nie zwracając uwagi na obrazy wiszące na ścianach. Podeszliśmy do okienka i kupiliśmy bilet na autobus.  
Pojechaliśmy nim na zawody. Był to bieg przez labirynt. Musieliśmy współpracować by go ukończyć. Miałem dar do bezbłędnego wybierania właściwych korytarzy, a Ona do wykrywania pułapek, które bez trudu omijaliśmy. Byliśmy pierwsi. Na chwilę mnie puściła i przebiegłem jeszcze kilka kroków nim zdołałem się zatrzymać. Odwróciłem się i wróciłem do Niej, ale ktoś przebiegł obok i Nas wyprzedził. Dokończyliśmy bieg i ostatecznie zajęliśmy drugie miejsce. Znalazłem się u Babci. Właśnie wchodziłem wraz z rodziną do klatki schodowej, jak ktoś trzasnął drzwiami i przebiegł obok. Pomimo, że nic się z nimi nie stało, Babcia zadzwoniła na policję. Po chwili zjawił się umundurowany policjant i spisał protokół. 
Odprowadziliśmy Babcię do mieszkania, a policjant zaproponował, że obwiezie nas po osiedlu, bo nie ma nic innego do roboty. Ostatecznie zawiózł nas do siostry. Siostra wraz ze szwagrem dała mi niespodziewanie prezent. Po odwinięciu z ozdobnego papieru zobaczyłem, że jest to pudełko z grą komputerową „Diablo 3”. Obrazki na opakowaniu były jednak inne, a i sama gra okazała się odmienna od rzeczywistej. 
Postać oprócz magii i typowych broni używała jeszcze pistoletów laserowych. Kierując nią natrafiłem na małe kratery z których uniosły się perłowe kule wystrzeliwujące białe nici. Pokonałem je i dotarłem do ruin. Były to ściany budynków zrobione z czerwonej i wypalonej gliny. Wewnątrz znajdowały się złote monety. Po chwili napotkałem kobiety z ruchu oporu. 
Okazało się, że gra oferuje naprawdę bardzo rozbudowane dialogi i mnóstwo zawiłych intryg. Po wykonaniu kilku zadań dostałem zapłatę w banknotach. Przypominały jednak raczej karty do gry. Miały nominały, a obok znajdowały się jeszcze litery np. R i J z wizerunkami królów i waletów. Na jednym nominał 10 został przekreślony i zastąpiony nominałem 20, a litera J literą R. Chyba to była jakaś wskazówka i część ukrytego szyfru. 
Większe nominały przypominały karty tarota. Na wzgórzu zobaczyłem kapłanów w czarnych habitach, ale zaczęli uciekać, gdy ich zauważyłem. Gra kryła w sobie mnóstwo tajemnic i złożonością bardzo odbiegała od rzeczywistej siekanki. 

środa, 26 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Życzę wszystkim pogodnych i spokojnych Świąt, niewyczerpanych pokładów energii, uśmiechu na co dzień, miłych niespodzianek losu, grona prawdziwych przyjaciół, samych pozytywnych wibracji, wielu niezapomnianych chwil, dobrego zdrowia,  jak najmniej zmartwień,   pokojowego rozwiązania wszystkich konfliktów, osiągnięcia wyznaczonych celów, pomyślnych wieści oraz samych dobrych i ciekawych snów co noc! 

wtorek, 4 grudnia 2012

Gorączkowe sny


Dawno nic nie pisałem. Przez osiem dni męczyłem się z ponad czterdziestostopniową gorączką, a temperaturę udawało mi się nieco zbić najwyżej na kilka godzin. Nie chorowałem poważniej od kilkunastu lat i już niemal zapomniałem, że podczas wysokiej gorączki nawiedzał mnie zawsze ten sam sen. Tak było i tym razem. Uciekam, a za mną toczy się ogromna kamienna kula. Nie mogę jej zgubić. Nie ważne jak skręcę i gdzie wejdę, ciągle jest tuż za mną. Kula przypomina tą z filmu z Indianą Jonesem. Budzę się zlany potem, a jak znowu zasypiam, to sen się powtarza. 
Pojawił się też inny sen. Uciekam w nim przez ciemny i dziwny las. Zamiast drzew są wysokie kolumny z niechlujnie poukładanych na sobie książek. Są oplecione lianami i pokryte mchem. Lawirując między nimi wpadam w końcu w bagno ze szmat. Plączę się w kawałkach materiału i coraz głębiej zapadam. Jak nie spałem, gorączka powodowała halucynacje. Wydawało mi się, że gdzieś w pokoju czyha na mnie jakiś Azjata, który chce mnie skrzywdzić. Czułem się osaczony i bezbronny. 
Mimo iż go nie widziałem, to wyczuwałem obecność i bardzo mnie to przerażało. Wydawało mi się też, że kwiat, którego zarys widziałem, powiększa się i wypełnia przestrzeń.
Został mi przepisany antybiotyk o nazwie Duomox. Odradzam go każdemu i jeśli jakiś lekarz komuś go przepisze, lepiej zażądać innego. Dla mnie okazał się całkowicie nieskuteczny. Pojawiły się powikłania. Najpierw zapalenie gardła, a potem płuc. Wylądowałem w końcu w szpitalu z ostrą niewydolnością oddechową i spędziłem tam kilka dni. 
Przez cały pobyt nie udało mi zasnąć ani na chwilę. Od kilku dni znowu jestem w domu i powoli dochodzę do siebie, choć nadal "nie mam głosu". Czuję się bardzo wycieńczony i osłabiony, a nieco większy wysiłek jak chociażby umycie kilku talerzy i kubków powoduje lekką zadyszkę. Na szczęście gorączka ustąpiła już całkowicie, a nowy antybiotyk przepisany w szpitalu zdaje się działać bardzo dobrze.

piątek, 9 listopada 2012

Kryształowy samolot


Schodziłem ze wzgórza, przyjemnie ogrzewany promieniami słońca. Przysiadłem na zboczu pokrytym miękką trawą i obserwowałem samoloty lądujące na lotnisku. Po jakimś czasie dostrzegłem samolot jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. W miejscu tylnych małych skrzydeł miał skrzydła takie jak z przodu. Długie i szerokie. Był wielkości Jumbo Jeta i półprzezroczysty, jakby był zbudowany z kryształu. Tylna para skrzydeł ciągle się odkształcała i falowała, jakby to one były napędem tej maszyny. Podchodził do lądowania bardzo wolno, znacznie wolniej niż inne samoloty, zwłaszcza tej wielkości. W końcu łagodnie osiadł na pasie startowym. 
Wracając do miasta odniosłem wrażenie, że jeszcze w nim nie byłem. Zapadła noc. Wspinałem się wzdłuż stromej ulicy i doszedłem do kamienicy, gdzie miała mieszkać moja znajoma z Irlandii. Nie wiedząc które to mieszkanie postanowiłem popytać sąsiadów. Wszedłem na ostatnie piętro i nacisnąłem przycisk dzwonka. Drzwi otworzył mi mężczyzna po pięćdziesiątce w poplamionym podkoszulku, a za nim stała jego żona w szlafroku. Wpuścili mnie i zapytałem o moją przyjaciółkę podając jej imię i pokazując zdjęcie. 
Kobieta odpowiedziała piskliwym głosem, popalając papierosa, że owszem mieszkała piętro niżej, ale się wyprowadziła. Zapukałem więc do odpowiednich drzwi. Otworzyła mi kobieta z wałkami na głowie, która powiedziała mi, że nic nie wie. Wyszedłem wiec zrezygnowany. Zaczepił mnie łysy, podchmielony dresiarz, który chciał się bić, lecz udało mi się uciec.

niedziela, 4 listopada 2012

Mój ślub


Przedzierałem się przez ciemny las, co chwilę odsuwając dłonią pojawiające się na mej drodze gałęzie. W oddali ledwo dostrzegałem słabe, pomarańczowe światło, migoczące niczym latarnia na morzu nocnej ciemności. Wyłaniając się zza linii drzew zobaczyłem niewielki drewniany domek stojący w płomieniach. Nagle zerwał się bardzo silny wiatr, a właściwie pojedynczy podmuch, który momentalnie zgasił pożar. Dom wyglądał na nienaruszony. Odnalazłem drogę, która doprowadziła mnie do sklepu. W środku spotkałem swoją ciotkę i kuzynkę. Stały przy czterech eliptycznych portalach, z których emanowało delikatne pomarańczowe światło. 
Ciotka uczyła moją kuzynkę jak odczytywać symbole w nich się pojawiające. Kuzynka z wielką pieczołowitością i powagą rozpracowywała właśnie ostatni. Oznaczał "prędkość światła". Zaciekawiony podszedłem do niego. Zaczął się mocniej żarzyć. W chwili, gdy go dotknąłem poczułem ciepło i przyspieszenie, a po ułamku sekundy byłem w zupełnie innym miejscu. Leżałem w dużym łożu, przykryty jedwabną pościelą. Odezwał się inteligentny budzik, który grzecznie mnie przywitał i poinformował, że najwyższy czas już wstać. 
Dodaj napis
Wyglądał jak gałka oczna unosząca się wewnątrz szklanego klosza. Zadziwiające, że wyrażała całą gamę emocji wyłącznie przez rozszerzanie i zwężanie źrenicy oraz zmianę barwy. Przeprowadziłem z nim ciekawą rozmowę. Dowiedziałem się, że jest godzina dziesiąta oraz jaka będzie przewidywana pogoda. Najważniejszą jednak informacją było to, że o godzinie szesnastej miałem wziąć ślub z Nią. Dopiero wtedy dostrzegłem garnitur wiszący tuż obok łóżka. Był jasny, w stylu wiktoriańskim z różą wystającą z kieszeni. Kolejnym odkryciem było to, że pomieszczenie w którym się znajdowałem, było na jednym z najwyższych pięter drapacza chmur i z trzech stron było całkowicie przeszklone. 
Rozpościerający się z niego widok wprost zapierał dech w piersiach. Z góry ledwo dostrzegłem Ją, ubraną w suknie również chyba w stylu wiktoriańskim  w kolorze écru i z kilkumetrowym welonem. Wsiadała do auta. Przeszedłem się po pokoju i usiadłem przy stoliku na którym znajdował się półmisek z dziwną nasadką na krawędzi. Znajdował się tam żarnik jak w piecu elektrycznym, rozgrzany do czerwoności i wentylator, rozprowadzający ciepłe powietrze w kierunku potrawy. Był to jakiś krem z delikatnie skarmelizowaną skorupką na wierzchu. 
Nie miałem jednak czasu na delektowanie się tym deserem. Szybko się ubrałem i wyszedłem na zewnątrz. Czekał tam mój przyjaciel, który przyjechał minivanem. W środku siedziała już moja siostra i szwagier. Nagle wewnątrz auta zaczął padać deszcz tuż nad moją siostrą. Wyjęła parasol, który wywinął się na lewą stronę i został zassany do dachu auta. Siostra wzruszyła z dezaprobatą ramionami, a po chwili przestało padać. 
Przyjaciel zawiózł nas za miasto. Z oddali widziałem Ją jak stała na niewielkim wzgórzu pod wielkim, rozłożystym dębem, nieopodal pięknego jeziora.

sobota, 27 października 2012

Świątynia konsumpcji


Wszedłem do punktu fotograficznego. Chciałem oddać negatyw do wywołania i zrobić sobie aktualne zdjęcie. Zostałem zaprowadzony na zaplecze i posadzony na niewielkim stołku przed białym tłem. Zdjęcie robiła ciemnowłosa, młoda dziewczyna. Zaraz po kilkukrotnym błyśnięciu flesza, w pomieszczeniu zebrali się wszyscy pracownicy. Wszyscy bez wyjątku mieli hinduską urodę i byli młodzi. Uklękli na podłodze i położyli na niej flagi wielkości ręcznika kąpielowego. 
Bardzo przypominały flagi Izraela z tą różnicą, że zamiast błękitu była na nich czerwień. Zaczęli się modlić i powtarzać jakieś dziwne mantry. Jak skończyli, poinformowali mnie, że gotowe zdjęcia mogę odebrać w centrum handlowym. Zaoferowali również, abyśmy wszyscy udali się tam razem. Przeszliśmy przez wąskie staromiejskie uliczki. Na chwilę weszliśmy do wynajmowanego przez nich mieszkania. Zostałem poczęstowany pysznym shakiem kawowym. Jedna z dziewczyn spytała się mnie, czy lubię lody łososiowe. Zaskoczony odpowiedziałem, że nigdy wcześniej nie miałem okazji ich spróbować, więc chętnie bym ich skosztował. Po chwili wróciła z bułką pokrytą cienką warstwą lodów o łososiowej barwie. 
Tak podane okazały się zaskakująco dobre. Wyszliśmy i udaliśmy się w dalszą drogę. Galeria handlowa znajdowała się niedaleko. Przy rozsuwanych automatycznych drzwiach znajdowało się kilkunastu ochroniarzy ubranych w czarne garnitury. Trzeba było przejść przez bramki z wykrywaczami metalu i wyjąć wszystkie posiadane przedmioty do zeskanowania. Po zakończeniu kontroli o reżimie podobnym do tego spotykanego na lotniskach, poszedłem za liczną kolumną ludzi przez biały, przestronny korytarz. Dotarłem do dość dużej kaplicy. Była bogato zdobiona. Ściany niemal ociekały złotymi ornamentami. Przy ołtarzu stał biskup i wygłaszał kazanie. Wyszedłem bocznym wyjściem. Zauważyłem, że ściany kaplicy były zrobione dość prowizorycznie. Z zewnętrznej strony były podpierane przez grube belki.
 Przypominało mi to scenografię filmową. Zaraz za mną dostrzegłem moich nowych hinduskich znajomych i razem poszliśmy odebrać zdjęcia. Zdziwiłem się trochę, gdy zobaczyłem na nich siebie z długimi włosami, dokładnie takimi, jakie miałem jeszcze z pół roku temu.

piątek, 19 października 2012

Imaginaerum

Już za niecały miesiąc będzie premiera filmu stworzonego przez mój ulubiony zespół, a mianowicie przez Nightwish'a. W filmie znajdą się elementy ze świata snów, więc akurat tematycznie wpasowuje się w konwencję mojego bloga. Czekam niecierpliwie...

piątek, 5 października 2012

Czarne skrzydła, mroczne wieści…


Wiadomość o czyjejś śmierci zawsze wywołuje szok i zaskoczenie pomimo tego, że jest pewna i czeka każdego z nas. Przez całe życie próbujemy się na nią przygotować i jakoś z nią oswoić. Jest to bardzo trudna lekcja i niezwykle ciężko jest się pogodzić z przemijalnością naszej egzystencji. Nie ma pewności, że istnieje coś po śmieci, jest tylko wiara. Życie jest więc czymś pewnym, czymś, czego stale doświadczamy i nawet jeżeli jest ciężkie, to warto żyć. Każdy nawet największy problem da się rozwiązać.
Z jakieś dwa tygodnie temu dowiedziałem się, że mój znajomy się powiesił. Tak naprawdę nie wiem co go do tego skłoniło. Podobno zrobił to z powodu dziewczyny, ale nie zostawił żadnego listu. Był młody, miał 26 lat. Przykro mi, że wybrał tak ostateczne rozwiązanie. Tak naprawdę najbardziej skrzywdził swoją najbliższą rodzinę i znajomych. Znam jego rodziców. Jego matka często opiekowała się moją kuzynką. Kuzynka nawet o tym nie wie i myśli, że wyjechał do Anglii.
W poniedziałek dowiedziałem się o śmierci mojego wujka, u którego spędzałem każdego Sylwestra, odkąd pamiętam. Mieszkał w tym samym mieście i dość często go odwiedzaliśmy całą rodziną. Był człowiekiem bardzo życzliwym, zawsze pogodnym i uśmiechniętym. Takim go zapamiętam. Wczoraj odbył się pogrzeb. Zmarł po długiej i wyniszczającej chorobie. Śmierć  okazała się więc dla niego końcem cierpienia. W ciągu kilku ostatnich dni zjechała się  rodzina z całego kraju. Osobiście zniosłem to wszystko lepiej niż się spodziewałem. Przygnębienie i smutek powoli się ulatniają i staram się nie pielęgnować tych uczuć. Funkcja „rodzinnego fotografa” pozwoliła mi się zdystansować podczas pogrzebu i skupić na samej czynności fotografowania. Teraz czuję się ekstremalnie zmęczony. Nie spałem ostatnio za wiele, a i pogoda wywołuje znużenie. Spróbuję więc teraz zasnąć z nadzieją, że to już koniec smutnych wiadomości w najbliższym czasie...

wtorek, 2 października 2012

Dzikie węże


Przemierzałem rozległą pustynię. Spękane pustkowia ożywiały jedynie pojedyncze krzewy i drzewa. Miały niesamowity i niemal nie spotykany w przyrodzie kolor. Nazwałbym go brudnym odcieniem błękitu, ale chyba najtrafniejsze znane mi określenie tej barwy to cyjan.  Zrobiłem im zdjęcie i wróciłem do domu. Spotkałem tam Ją. Pisała coś na moim starym komputerze. Kiedy skończyła, zapisała wyniki swojej pracy na starej dyskietce (FDD). Odwróciła się do mnie i coś mi powiedziała. Coś bardzo ważnego, ale niestety nie mogłem sobie przypomnieć co (...) 
Znalazłem się przy wielkim kanionie. Rdzawe skały kryły w sobie wijącą się rzekę o lazurowym odcieniu i wartkim nurcie. Powoli i ostrożnie schodziłem po niemal pionowym zboczu kanionu. Co jakiś czas luźne kawałki skały odrywały się, kończąc swój długi lot z chlupotem w wodzie. Im byłem niżej tym robiło się ciemniej. Na swej drodze napotkałem wielkie pajęczyny i równie wielkich, ich konstruktorów. 
Włochate pająki cierpliwie oczekiwały, aż coś wpadnie w ich misternie utkane sidła. Rzuciłem kamieniami w ich kierunku, co wystarczyło, by zeszły mi z drogi. W końcu zszedłem na samo dno kanionu. Wąski brzeg rzeki okazał się bardzo mulisty. Stąpając zanurzałem się po kostki w grząskim błocie. Miejscami kanion się rozszerzał. Na zakrętach tworzyły się szerokie mielizny. Opuściłem kanion i trafiłem na rozległe bagna. Co chwilę widziałem przemykające małe węże.  Były czarne z jaskrawo żółtymi elementami. Poruszały się zadziwiająco szybko. 
Zahaczyłem o korzeń i przewróciłem się lądując w niezbyt przyjemnej mieszance błota i butwiejącej roślinności. Jeden z węży ukąsił mnie w dłoń. Nie mogłem się ruszyć, a dłoń zaczęła puchnąć. Po chwili była już trzy razy większa niż normalnie…

czwartek, 27 września 2012

Inside View


Wraz z grupą znajomych znaleźliśmy się przy rzece. Prowizorycznym promem skleconym z desek i beczek mieliśmy się przeprawić na wyspę. Odbywał się tam dziwny festiwal, który był połączeniem festiwalu fantastyki, takiego jak Polcon, Pyrcon czy Copernicon z festiwalem muzycznym, takim jak Castle Party. Spośród wielu prelekcji moją uwagę przykuła prezentacja Googla. Promowali swoją nową usługę o nazwie Inside View. Schludnie ubrany wykładowca uruchomił aplikację na ogromnym wyświetlaczu. Prezentacja rozpoczęła się od widoku na kulę ziemską znaną z Google Earth. 
Obraz zaczął się powiększać przechodząc przez warstwę chmur. Ukazał się zarys kontynentu, a potem miasta. Przybliżanie następowało nadal, aż cały ekran wypełnił dach pojedynczego budynku. Prowadzący entuzjastycznie powiedział, że teraz nastąpi rewolucja. Obraz znowu zaczął się powiększać i przekroczył granice domostwa ukazując jego wnętrze. W elegancko urządzonym salonie dostrzegłem jakiegoś mężczyznę drzemiącego na fotelu. Powiększanie następowało nadal i kamera wstąpiła w jego ciało pokazując jego narządy wewnętrzne. Żyły zaczęły przypominać skomplikowany rurociąg. 
Pojedyncze krwinki stały się wielkie jak światy. W końcu można było dostrzec komórki, a potem atomy. Proces powiększania postępował dalej aż zobaczyłem rozedrgane włókna. Na tym prezentacja się skończyła z zastrzeżeniem, że to jeszcze nie koniec. Udałem się na kilka koncertów nie znanych mi zespołów. Pożegnałem kolegów i koleżanki. Ku mojemu zaskoczeniu jedna z nich mnie pocałowała. Po chwili spotkałem siostrę z jej mężem. Prowadził dużą ciężarówkę i powiedział, żebym wsiadł szybko do środka, to mnie podwiezie. Patrząc po drodze przez okna spostrzegłem, że pola i lasy po obu stronach drogi są zalane mętną wodą jak podczas powodzi. 
Dojechaliśmy do jakiegoś zamku i przekroczyliśmy jego mury. Weszliśmy do jakiejś kaplicy. Ktoś przetrzymywał tam zakładników, a przy okazji odbywała się jakaś ceremonia. Nieoczekiwanie na ratunek przybyła małpa o białej sierści i wszystkich uwolniła.

środa, 19 września 2012

Tabula Rasa... ?

Spojrzałem przez okno na rozgwieżdżone nocne niebo. Mrok rozświetlił samolot. Nie miał lewego skrzydła, a z miejsca w którym powinno się znajdować, buchały potężne płomienie. Samolot wpadł w korkociąg i spadał kierując się w stronę lotniska. Zniknął za wysokim wieżowcem i po chwili zobaczyłem błysk i  słup szaro-czarnego dymu. Spojrzałem na telefon. Ktoś próbował się do niego włamać. Oprogramowanie próbowało do tego nie dopuścić, ale nie radziło sobie za dobrze. Zostawiłem więc telefon i udałem się do innego pokoju. Usiadłem na wygodnym fotelu. 
Dopiero po chwili zauważyłem, że na kanapie naprzeciwko mnie leniwie wyleguje się ogromna jaszczurka. Przypominała trochę Agamę Brodatą o jaskrawo  pomarańczowo-zielonej barwie. Wielkością przewyższała jednak nawet Warana z Komodo. Uniosła nieco głowę i w niby uśmiechu pokazała wachlarz cienkich i ostrych zębów przypominających igły. Były czyste i śnieżnobiałe.  Nie chcąc prowokować gada do ich użycia, wyszedłem do kuchni. Był dzień. Spojrzałem przez okno. Na zewnątrz stał czołg pomalowany w barwy maskujące. 
Po jego prawej stronie znajdował się wojskowy Hammer, a po lewej  ustawiono kuchnię polową. Unosił się z niej biały dym. Wszędzie krzątali się żołnierze. Usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem Ją. Poprosiła mnie o czystą kartkę papieru. Zacząłem poszukiwania, ale nie mogłem żadnej znaleźć. Wszystkie były zadrukowane lub zapisane. Sprawdziłem w drukarce, ale kaseta na papier była pusta. Zajrzałem do biurka. 
Zacząłem przeglądać stare zeszyty, ale i one były zapisane, przeważnie nutami. Dostrzegłem w końcu kopertę, której nie zdążyłem wcześniej otworzyć, a leżała chyba od dawna. Rozdarłem krawędź cienkim sztyletem, a w środku znajdowała się poszukiwana czysta kartka białego papieru… 

niedziela, 9 września 2012

Jaskinia Fauna

Chodziłem po górach i dotarłem do wejścia do jaskini. Wszedłem tam i spotkałem liczną grupę dziewczyn. Większość z nich to moje koleżanki ze szkoły podstawowej i liceum. Doszliśmy do wielkiej konstrukcji wewnątrz jaskini. Schody pięły się w górę przechodząc przez budynek przypominający kopalnię połączoną z wiktoriańskim, opuszczonym dworkiem. Wszędzie były pajęczyny i kurz. Drewniane elementy skrzypiały złowieszczo strasząc część moich koleżanek. Spytałem się dokąd i po co zmierzamy. 
Odpowiedziały, że ktoś został porwany, chyba jakiś kolega, przez Cthulhu lub innego Wielkiego Przedwiecznego. Schody zaczęły się wić spiralnie w górę wokół skalnego szybu. Doprowadziły nas do drewnianej platformy na szczycie góry. Na niej stała dziwna postać, która przypominała trochę Fauna i odrobinę diabła Piszczałkę (z filmu "Przyjaciele Wesołego Diabła", który oglądałem w dzieciństwie). Wzbudził ogólne 
przerażenie, ale nie u mnie. Widziałem, że sam był przerażony. Porozmawiałem z nim i przekazał mi kilka wskazówek. Udałem się do średniowiecznego miasta otoczonego murem. Strażnicy wpuścili mnie przez bramę. Ujrzałem mnóstwo straganów. Odbywał się tam jakiś jarmark lub festyn. Jakieś dziecko płakało. Zgubiło się. Zaopiekowałem się dziewczynką i zaczęliśmy szukać jej rodziców. Weszliśmy brukowaną uliczką na 
najwyższe wzniesienie w mieście. Była tam wielka zjeżdżalnia, którą postanowiliśmy zjechać. Dotarliśmy nad brzeg morza. Czekała tam moja siostra wraz ze swoim mężem. Dziewczynka pobiegła radośnie do niej...

sobota, 1 września 2012

Helikopter nad plażą


Przede mną rozpościerała się piękna i szeroka plaża. Złoty piasek odbijał promienie słoneczne. Morskie fale robiły się coraz większe. Każda fala docierała dalej w głąb lądu. Rodzina siedziała na kocu tuż przy samym skraju plaży, gdzie wyrastały skaliste i niemal pionowe klify. Woda dotarła już prawie do nich. Postanowiłem obudzić ojca, który prażył się na słońcu. Powiedziałem by schował swój czytnik książek, który niedbale leżał na kocu. Pozostali członkowie rodziny też zaczęli się pakować i po chwili wchodziliśmy już po kamiennych schodach wykutych w skale. 
Doszliśmy do przeszklonego budynku o ciekawej i nowoczesnej rzeźbie architektonicznej. Był to terminal. Musieliśmy się spieszyć, ponieważ za chwilę miał być nasz lot. Przeciskaliśmy się przez tłumy ludzi. Niestety się rozdzieliliśmy. Nagle złapała mnie starsza, gruba kobieta, o niezbyt miłej aparycji. Odepchnęła mnie i na siłę przepychała się przez tłum niczym taran, mrucząc pod nosem, że chce się dostać do Paryża. Ja również wtopiłem się w ludzką masę, a następnie dotarłem do długich ruchomych schodów. Będąc już na górze dostrzegłem siostrę za bramką w oddali. Weszła na pokład śmigłowca, który zaczął się powoli wznosić. 
Podszedłem do szyby z pleksiglasu. Śmigłowiec wystartował z okrągłej platformy wystającej poza obrys budynku. Platforma otoczona była szklanymi ekranami. Śmigłowiec zawisł na chwilę nieruchomo w powietrzu. Był czarny, smukły i posiadał dwa zestawy śmigieł głównych, jeden nad drugim. Każdy obracał się w innym kierunku. Śmigło ogonowe było częściowo zabudowane. Helikopter nagle odwrócił się, tak, że śmigła były teraz na dole, a płozy u góry. W takiej pozycji zbliżył się ponownie do lądowiska. Powoli, ale stabilnie obniżał pułap lotu, aż niemal musnął podłoże. Średnica lądowiska z przeźroczystymi panelami była jedynie o pół metra większa od średnicy łopat wirnika. 
Bałem się, że w każdej chwili może dojść do katastrofy. Podeszła do mnie stewardesa i powiedziała, żebym się nie martwił, bo to najlepszy pilot i często lubi się tak popisywać przed turystami. Śmigłowiec znowu oddalił się od platformy, przybrał normalną pozycję i odleciał w stronę nadmorskich klifów. Po jakimś czasie wrócił i bezpiecznie wylądował. Pobiegłem na lądowisko obsypane drobnym, białym żwirem. Coś się tam poruszało. 
Był to owad z dużymi szczypcami przy końcu odwłoka. Wyglądał jak zausznik potocznie nazywany też szczypawicą. Wszedł mi na rękę i zaczął wgryzać się w skórę. Złapałem go i wyciągnąłem. Położyłem na ziemi i po chwili uciekł...

czwartek, 30 sierpnia 2012

Zamek


Przebywałem w starym średniowiecznym zamku. Mury były grube, zbudowane z ciemnych, ciosanych kamieni. Panował tam przenikliwy chłód. Korytarze były szerokie i wysokie.  Zamek miał nietypowych lokatorów. Mieszkały tam Krasnoludy, Elfy i Niziołki. Był jedynym miejscem na świecie w którym mogli żyć, swego rodzaju rezerwatem. Zakaz opuszczania go był dla nich trudny do wytrzymania. Szczególnie niecierpliwe były niziołki, które nieustannie na wszystko narzekały. 
Atmosferę nieco poprawiła wielka impreza. Wielka sala bankietowa wypełniła się istotami rodem ze świata fantasy. Stoły uginały się od wykwintnych potraw, a na parkiet zapraszali bardzi, współpracujący ze współczesnymi muzykami. Nie zabrakło gitar elektrycznych, perkusji i syntezatorów. Pijane Krasnoludy i Elfy szalały na parkiecie z kolorowymi, papierowymi czapkami na głowach, typowymi dla dziecięcych imprez urodzinowych. Wyszedłem na zewnątrz i spostrzegłem, że to nadzwyczajne miejsce znajduje się w samym centrum miasta, a niczego nieświadomi przechodnie nawet nie zwracali na nie szczególnej uwagi. 
Tuż obok, na starym rynku spotkałem dwóch moich przyjaciół. Jeden z nich z entuzjazmem wymachiwał zadrukowanymi kartkami papieru, na których wydrukowany został scenariusz nowego filmu. Opowiadał o nim z fanatyczną niemal fascynacją, aż do chwili, gdy pojawił się jakiś urzędnik i poinformował go, że nie ma pieczątki resortu kinematografii. Udaliśmy się więc wszyscy do Urzędu. Przeszliśmy między wielkimi ostrzami poruszającymi się ruchem wahadłowym i stanęliśmy w długiej kolejce. Poruszała się wolno, ale w końcu urzędniczka bez słowa przybiła wielką pieczęć, która zajęła niemal całą stronę formatu A4 (…) 
Miałem wziąć udział w strzelance ASG (Air Soft Gun – rodzaj gry terenowej w której strzela się plastikowymi kulkami z replik broni). Zostałem pochowany w płytkim grobie na środku trawnika, nieopodal miejsca w którym mieszkam. Z ziemi wystawała mi tylko głowa. Wokół mnie byli mężczyźni w kominiarkach, kaskach i czarnych kamizelkach, uzbrojeni w futurystycznie wyglądające repliki broni. 
Przypominali trochę oddział antyterrorystyczny. Mieli za zadanie mnie bronić. Przeciwnikami okazali się bardzo liczni Indianie, których zadaniem było wykradzenie mnie z grobu…