Przede mną rozpościerała się piękna i szeroka plaża. Złoty
piasek odbijał promienie słoneczne. Morskie fale robiły się coraz większe.
Każda fala docierała dalej w głąb lądu. Rodzina siedziała na kocu tuż przy samym
skraju plaży, gdzie wyrastały skaliste i niemal pionowe klify. Woda dotarła już
prawie do nich. Postanowiłem obudzić ojca, który prażył się na słońcu.
Powiedziałem by schował swój czytnik książek, który niedbale leżał na kocu. Pozostali
członkowie rodziny też zaczęli się pakować i po chwili wchodziliśmy już po
kamiennych schodach wykutych w skale.
Doszliśmy do przeszklonego budynku o
ciekawej i nowoczesnej rzeźbie architektonicznej. Był to terminal. Musieliśmy
się spieszyć, ponieważ za chwilę miał być nasz lot. Przeciskaliśmy się przez
tłumy ludzi. Niestety się rozdzieliliśmy. Nagle złapała mnie starsza, gruba kobieta,
o niezbyt miłej aparycji. Odepchnęła mnie i na siłę przepychała się przez tłum
niczym taran, mrucząc pod nosem, że chce się dostać do Paryża. Ja również
wtopiłem się w ludzką masę, a następnie dotarłem do długich ruchomych schodów.
Będąc już na górze dostrzegłem siostrę za bramką w oddali. Weszła na pokład śmigłowca,
który zaczął się powoli wznosić.
Podszedłem do szyby z pleksiglasu. Śmigłowiec
wystartował z okrągłej platformy wystającej poza obrys budynku. Platforma
otoczona była szklanymi ekranami. Śmigłowiec zawisł na chwilę nieruchomo w
powietrzu. Był czarny, smukły i posiadał dwa zestawy śmigieł głównych, jeden
nad drugim. Każdy obracał się w innym kierunku. Śmigło ogonowe było częściowo
zabudowane. Helikopter nagle odwrócił się, tak, że śmigła były teraz na dole, a
płozy u góry. W takiej pozycji zbliżył się ponownie do lądowiska. Powoli, ale
stabilnie obniżał pułap lotu, aż niemal musnął podłoże. Średnica lądowiska z
przeźroczystymi panelami była jedynie o pół metra większa od średnicy łopat
wirnika.
Bałem się, że w każdej chwili może dojść do katastrofy. Podeszła do
mnie stewardesa i powiedziała, żebym się nie martwił, bo to najlepszy pilot i
często lubi się tak popisywać przed turystami. Śmigłowiec znowu oddalił się od
platformy, przybrał normalną pozycję i odleciał w stronę nadmorskich klifów. Po
jakimś czasie wrócił i bezpiecznie wylądował. Pobiegłem na lądowisko obsypane
drobnym, białym żwirem. Coś się tam poruszało.
Był to owad z dużymi szczypcami
przy końcu odwłoka. Wyglądał jak zausznik potocznie nazywany też szczypawicą.
Wszedł mi na rękę i zaczął wgryzać się w skórę. Złapałem go i wyciągnąłem.
Położyłem na ziemi i po chwili uciekł...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz