Przechodziłem obok wieżowca na jakimś blokowisku.
Przystanąłem przy klatce. Byłem świadkiem, jak jakiś policjant aresztuje
dresiarza. Drzwi otworzyła kobieta w białym fartuchu lekarskim. Wszedłem do
środka. Wieżowiec okazał się być szpitalem. Było tam dużo chorych dzieci. Mimo
różnych ciężkich chorób potrafiły cieszyć się życiem. Bawiły się klockami i
lalkami. Wyszedłem i postanowiłem pobiegać. Tuż przy wieżowcu rozpoczynał się
szlak turystyczny.
Wiódł po zboczu wysokiej góry. Roztaczał się stamtąd
wspaniały widok na miasto. Podążając meandrującą ścieżką dotarłem do miejsca,
gdzie jedynym sposobem na kontynuowanie wędrówki było wspięcie się na wysoką
skałę i zejście po drugiej stronie. Wspinaczka nie stanowiła problemu, lecz gdy
byłem już na szczycie, spojrzałem w dół. Przeraziłem się i kurczowo chwyciłem
się skały. Lęk mnie sparaliżował. Miałem wrażenie, że spędziłem całą wieczność
w tym niekomfortowym położeniu. Nie mogłem się ruszyć, bałem się, że spadnę.
Zamknąłem oczy i uspokoiłem oddech. Zebrałem się w sobie i postanowiłem
ograniczyć obszar postrzegania świata do kilkunastu najbliższych centymetrów.
Powolutku i sukcesywnie schodziłem. Myślałem, że trwało to całe wieki, ale
się udało. Mogłem iść dalej. Dotarłem do miasta. Czekał tam na mnie rower, na
który wsiadłem bez wahania. Był to stary, różowy BMX. Ponoć był dzień bez
samochodu, choć aut było pełno na drogach. Zrobiło mi się chłodno.
Byłem ubrany
w T-shirt i krótkie spodnie, a czułem, że jest mróz i zaczął padać śnieg.
Jechałem więc szybko by się rozgrzać. Najpierw szeroką aleją, a potem wąskimi
uliczkami, opadającymi stromo w dół. W końcu dotarłem do kamienicy w której
chyba mieszkałem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz