środa, 30 maja 2012

Sopor Aeternus


Wraz z kilkudziesięcioma innymi ludźmi siedziałem w niewielkiej sali. Panował półmrok, a oświetlona była jedynie  scena w rogu. Na podeście stała Anna Varney. Śpiewała na swym kameralnym koncercie. Zeszła ze sceny i przechodząc między krzesłami na widowni, podeszła do mnie. Wyciągnęła do mnie dłoń, więc ją chwyciłem i wstałem. Zaprowadziła mnie na scenę i zaczęliśmy tańczyć. Poczułem się wyróżniony. Niespodziewanie spróbowała mnie pocałować. 
Odepchnąłem ją lekko i wybiegłem z sali, a ona kontynuowała koncert. Chyba się jej przestraszyłem.  Drzwi zamknęły się za mną, a ja znalazłem się na korytarzu. Widziałem sporo znajomych z liceum, ze studiów oraz poznanych jeszcze później. Nagle drzwi od sali koncertowej znowu się otworzyły i ku memu zaskoczeniu zobaczyłem tam Ją. Okazało się, że też była na koncercie. Powoli do mnie podeszła. Objęła mnie, spojrzała w oczy i zaczęła całować. Długo i namiętnie... 
Znalazłem się w namiocie. Wyszedłem na zewnątrz i odkryłem, że byłem w lesie, a nieopodal znajdowało się jezioro. Była noc i padał intensywny deszcz. Wróciłem więc do namiotu. Tym razem dostrzegłem tam Ją. Siedziała z podkurczonymi nogami. Powiedziała, że zamierza się przeprowadzić. Podała nawet adres. Nazwa ulicy zaczynała się na "P" i była dość długa, a numer mieszkania to 2310... Znalazłem się w mieście. Miałem złe przeczucia. Natknąłem się na patrol policji. Zapytałem się ich, czy mogliby mi pomóc odnaleźć adres, który mi podała. 
Zaczęli mnie wypytywać, co wydało mi się podejrzane. Miałem wrażenie, że już tam byli. Nie wiem dlaczego, ale podałem im fałszywe imię i nazwisko. Chyba przedstawiłem się jako Marek. Ruszyłem w drogę według ich wskazówek, a mimo to błądziłem. Przeszedłem obok placu zabaw, na którego środku znajdował się mały staw rybny. Pływały tam niewielkie pomarańczowe i złote ryby. W końcu dotarłem do bardzo długiego, szarego i wysokiego wieżowca. 
Klatka schodowa obudowana była rusztowaniem, więc trzeba się było mocno schylić, by do niej wejść. Będąc już wewnątrz budynku znów musiałem trochę pobłądzić zanim odnalazłem windę. Sama winda także była osobliwa. Jej długość i szerokość były na tyle duże, że bez trudu można by tam wjechać autobusem. Nie miała drzwi, ani żadnych innych zabezpieczeń. Wznosiła się bardzo wolno, a mijane piętra były bardzo wysokie. Jakieś trzy razy wyższe niż zazwyczaj bywają w blokach. Wysiadłem na trzecim lub czwartym piętrze. 
Odnalazłem mieszkanie z właściwym numerem i zapukałem. Po chwili drzwi się uchyliły i zobaczyłem tam Ją. Zaprowadziła mnie do swojego pokoju. Odkryłem, że mam dla Niej jakiś prezent. Była to szklana kula. Wewnątrz niej znajdowała się jakaś ciecz. Z dna unosiły się cztery kolumny z drobnych pęcherzyków powietrza. Każda z nich była podświetlona światłem o innej barwie, a odcienie się zmieniały. 
Między nimi pływał miniaturowy delfin. W chwili, gdy oboje ją dotknęliśmy przenieśliśmy się do jakiejś alternatywnej rzeczywistości lub gry. Niewiele z tego pamiętam, ale było tam dziwnie i opuściliśmy ją. W drzwiach do pokoju dostrzegłem Jej współlokatora. Zachowywał się dość agresywnie. Wyciągnął nóż i ruszył w Jej stronę. 
Zagrodziłem mu drogę i zostałem dźgnięty w brzuch. W tym samym momencie drzwi do mieszkania wyważyła policja. Obudziłem się...

Jest to sen z nocy 25/26.05.2012

niedziela, 20 maja 2012

Sowa, dziadek i wosk…


Odwiedziłem swoją babcię. Jej mieszkanie wyglądało zupełnie inaczej niż pamiętałem. Pojawiło się wielkie i masywne łoże z drewna wiśniowego, z licznymi i misternie wykonanymi płaskorzeźbami. Pojawiła się także równie masywna i podobnie zdobiona szafa. Na biurku w przedpokoju stała figurka sowy o wysokości około 40 centymetrów. Wykonano ją bardzo starannie z jasnego drewna. Artysta, który ją wykonał, odwzorował nawet fakturę piór. 
Po chwili babcia przyniosła kolejną figurkę o podobnej wysokości. Przypominała trochę matrioszkę i była pomalowana w jaskrawe kolory. Twarz miała wklęsłą, a w oczodołach znajdowały się miejsca na świeczki. Skorzystałem też z gościnności babci i poszedłem się wykąpać. Wszedłem do wanny i odkręciłem kurek. Wanna wypełniła się wodą, aż po same brzegi i to w ułamku sekundy. Ledwo zdążyłem
 zakręcić kurek. Każdy, nawet najdrobniejszy ruch powodował przelanie się wody. Postanowiłem więc wyjąć korek i trochę jej wypuścić. Gdy tylko go uchyliłem w wannie pozostała już tylko połowa wody. Dokonałem też ciekawej obserwacji. Na ściankach wanny pojawiły się woskowe zacieki, których nie było wcześniej. Szybko skończyłem kąpiel i po wytarciu się opuściłem łazienkę. Natknąłem się na dziadka
(Nie żyje już od kilku dobrych lat). Był milczący, a wyraz jego twarzy był całkowicie neutralny. Przeszedł obok mnie i udał się do "dużego pokoju". Ja natomiast poszedłem do kuchni. Spojrzałem przez okno i dostrzegłem po lewej stronie jarmark. Kupcy rozstawili swoje stoiska i namioty na parkingu. Sprzedawali owoce, warzywa i jakieś gotowe potrawy.
Natomiast po prawej stronie parking został pokryty morzem czerwonych zniczy. 
Były ich dosłownie tysiące.

Byłem dziś na wycieczce z rodziną. Jak wracaliśmy babcia zaproponowała, żebyśmy pojechali na cmentarz. Choć tego zupełnie nie planowałem zapaliłem znicz na grobie dziadka.

czwartek, 10 maja 2012

Labirynt


Podróżowałem razem  z kolegą białym autem. Chyba to był jakiś sedan. Gdy droga zaczęła być dziurawa, auto zaczęło podskakiwać na wertepach. Jakimś cudem wypadłem z samochodu i znalazłem się na szosie. Zobaczyłem tylko jak auto przejechało obok mnie, a za nim znajdował się Rowan Atkinson na desce przyczepionej do zderzaka. Siedział na niej kurczowo się trzymając i pojękując podczas podskoków na nierównościach. 
Gdy mnie zobaczył, pomachał mi i się uśmiechnął typowym uśmiechem Jasia Fasoli. Po chwili zostałem sam na zupełnym odludziu. Po długiej wędrówce dotarłem do zaułka, który wydawał mi się jedyną możliwą drogą. Trafiłem do zawiłego labiryntu ciemnych korytarzy. Błądziłem w czeluściach, aż ujrzałem w oddali słoneczne światło. Wyszedłem na zadaszone zaplecze jakiegoś kiosku, co wnioskowałem po pakietach gazet związanych plastikową taśmą. Niestety było otoczone grubą 
nylonową siatką. Wspiąłem się w nadziei, że uda mi się przecisnąć przy połączeniu z dachem. Po drugiej stronie przeszedł jakiś dziadek i pogroził mi laską. Wróciłem więc do labiryntu. Natrafiłem na pomieszczenie, w którym siedziały afrykańskie dzieci. Ucieszyły się jak tylko mnie zobaczyły, podbiegły i wciągnęły do środka. Na każdy mój gest reagowały śmiechem. Znalazłem elementarz i chciałem je uczyć polskiego. 
Po jakimś czasie przyszła starsza siwowłosa kobieta i zaczęła mnie uczyć jakiegoś afrykańskiego języka. Szło mi gorzej niż dzieciakom. Po zakończeniu nieplanowanej lekcji udałem się na dalszą eksplorację plątaniny ciemnych korytarzy. Natrafiłem na mieszkanie znajomego. Właśnie zamontował sobie bardzo nowoczesny zamek w drzwiach. Nieopatrznie włączył funkcję, która go blokowała, gdy w 
pomieszczeniu było ciemno. Nie mógł więc wejść do środka, a dodatkowo każda próba otwarcia drzwi włączała alarm. Udałem się na dalszą tułaczkę i spotkałem jakąś nie znaną mi niewiastę, która również  tu utknęła. Dalej więc szliśmy razem. Natrafiliśmy na zejście do podziemi, a tam na puste betonowe pomieszczenie. Zaczęliśmy je obklejać jakimiś naklejkami imitującymi bele leśnego domku i przyozdobiliśmy obrazami. Nie mając nadziei na wydostanie się z labiryntu, postanowiliśmy tam zamieszkać...

niedziela, 6 maja 2012

Smoczy raj


Przestronne wnętrze okrągłej budowli wypełniało czerwonej barwy światło. Im byłem niżej tym było intensywniejsze. Byłem bezcielesnym obserwatorem, który widział wszystko z oddali. Miałem wrażenie, że byłem duchem smoka. 
Wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta przechodziła kolejne próby. Zakapturzeni kapłani zadawali jej ból na różne wymyślne sposoby, lecz ona była nieugięta. Bez problemu odpowiadała na skomplikowane pytania czym wprawiała kapłanów w osłupienie. Nikt nie zaszedł tak daleko. 
Słuchając kapłanów domyśliłem się, że ostatecznym celem było dostanie się do smoczego raju. 
Na dnie budowli znajdował się podest, a na nim umieszczona była kamienna tablica. Ostatnia próba polegała na wyryciu na niej brakujących symboli. Kobieta ubrana w białą suknię, która mocno kontrastowała z otoczeniem,
dostała dziwny sztylet. Na jego rękojeści umieszczonych było kilka małych ostrzy, a trzymający go człowiek musiał się zranić by go użyć. Niewiasta nie zważając na swoje cierpienie wyryła symbole, które pokryła jej krew. Momentalnie znalazła się na soczysto zielonej polanie. 
Niebo było intensywnie błękitne, a światło słoneczne wydawało się padać ze wszystkich stron, nie mając jednego źródła. Po chwili do kobiety podbiegły dzieci. Uśmiechnęła się i mocno je przytuliła...