Byłem na wycieczce zagranicznej, chyba we Francji.
Towarzyszyli mi rodzice oraz wujek ze Śląska. Mieliśmy zwiedzać zabytkową kamienicę.
Robiłem dużo zdjęć detali takich jak: kołatka w kształcie głowy lwa, zdobienia
okalające okna, rzygacze w formie małych demonów. Weszliśmy do środka i każdy z
nas dostał słuchawkę z której można było usłyszeć komentarz lektora opisujący
zabytek. By usłyszeć go w języku polskim, należało nacisnąć przycisk z numerem
7. Z holu odjeżdżała mini ciuchcia, jako atrakcja dla najmłodszych.
Postanowiłem sam obejść to miejsce własnym tempem. Wyszedłem do ogrodu, a jego
urokliwość mnie zachwyciła. Pnącza w jesiennych odcieniach czerwieni i żółci
wspinały się i oplatały stary budynek. Krzewy były elegancko przycięte,
wielokolorowe kwiaty tworzyły geometryczne wzory. Przysiadłem na ławce przy
stawie. Przyszli tam również obecni właściciele kamienicy (w rzeczywistości to
właściciele osiedlowego sklepiku w którym obecnie jest remont). Po chwili
odezwała się słuchawka i wysłuchałem wiadomości, że czas już kończyć
zwiedzanie.
Wsiadłem do auta. Było czerwone, a w środku znajdowało się sześć
miejsc. Trzy z przodu i trzy z tyłu. Samochód bardzo dziwnie się prowadziło.
Miałem problemy z całkowitym wyhamowaniem. Zbliżając się do przejścia dla pieszych, musiałem
otworzyć drzwi i wyhamowywać pojazd nogą. Reagował też z opóźnieniem na skręt,
przez co lekko zarysowałem jakieś inne auto. Dojechałem w końcu do jakiejś
świątyni. Wysiadłem, wziąłem auto pod pachę i wniosłem je po schodach do środka (jakoś
mnie wtedy to nie dziwiło i wydawało się czymś normalnym). Odłożyłem je w
przedsionku tuż obok kilku innych. Świątynia była ogromna, zbudowana na planie
kwadratu z zaokrąglonymi narożnikami. Ołtarz był na podeście, na samym środku
świątyni.
Na ścianach znajdowało się dużo starych obrazów, poczerniałych od
dymu świec. Stało też sporo rzeźb. Zwiedzając to miejsce czułem się jak w
jakiejś galerii lub muzeum. Kiedy wyszedłem, wynosząc ze sobą auto, zauważyłem
czekających na mnie znajomych. Mój przyjaciel przedstawił swoją nową dziewczynę.
Była wysoka i miała niesamowicie długie, rude włosy sięgające aż do kolan. W
sumie było nas ośmioro i jakoś upchnęliśmy się do pojazdu. Przyjaciel
zaproponował, że poprowadzi. Zamiast patrzeć na drogę, co chwilę spoglądał na
niewiastę siedzącą obok i przejeżdżał na czerwonych światłach. Po zwróceniu mu uwagi,
w końcu zaczął się na nich zatrzymywać.
Podczas jednego z takich postojów
zobaczyłem przez okno pewnego chłopaka o latynoskiej urodzie. Ubrany był w
popielaty prochowiec i rzucał jakąś szmatą. Przechodnie podnosili ją, a wtedy
wypadało z niej kilka kości do gry. Podnosił je i przechodził na kolanach tyle
kroków ile było oczek. Następnie owijał kości szmatą i sytuacja się powtarzała.
Dojechaliśmy i wszedłem do domu razem z moim kolegą lekarzem. Dał mi dwie
lalki, chłopca i dziewczynkę, mniej więc półmetrowej wysokości. Powiedziałem, że
ich nie potrzebuję i by je zabrał. Po chwili wrócił z dwiema wypchanymi
małpami. Jedna nie miała dolnej połowy ciała i była pocerowana grubymi szwami.
Obie miały postrzępione futro, typowe dla wypchanych zwierząt. Ich nosy miały
bladoróżowy kolor i przypominały kocie. Przerażały mnie. Kolega podał mi ich
imiona. Jedna nazywała się Słoneczko i tak była podpisana czarnym flamastrem na
futrze, a imienia drugiej nie zapamiętałem. Kolega wyszedł, ale miał zaraz
wrócić. Zostaliśmy sami i właśnie wtedy podniosły powieki i przekręciły głowy w
moim kierunku. Wypowiedziałem ich imiona, a one wzdrygały się na nie. Oczy miały
bardzo mętne i mimo wszystko wyglądały przerażająco martwo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz