piątek, 11 stycznia 2013

Średniowieczna kamienica, świątynia i małpy...


Byłem na wycieczce zagranicznej, chyba we Francji. Towarzyszyli mi rodzice oraz wujek ze Śląska. Mieliśmy zwiedzać zabytkową kamienicę. Robiłem dużo zdjęć detali takich jak: kołatka w kształcie głowy lwa, zdobienia okalające okna, rzygacze w formie małych demonów. Weszliśmy do środka i każdy z nas dostał słuchawkę z której można było usłyszeć komentarz lektora opisujący zabytek. By usłyszeć go w języku polskim, należało nacisnąć przycisk z numerem 7. Z holu odjeżdżała mini ciuchcia, jako atrakcja dla najmłodszych. 
Postanowiłem sam obejść to miejsce własnym tempem. Wyszedłem do ogrodu, a jego urokliwość mnie zachwyciła. Pnącza w jesiennych odcieniach czerwieni i żółci wspinały się i oplatały stary budynek. Krzewy były elegancko przycięte, wielokolorowe kwiaty tworzyły geometryczne wzory. Przysiadłem na ławce przy stawie. Przyszli tam również obecni właściciele kamienicy (w rzeczywistości to właściciele osiedlowego sklepiku w którym obecnie jest remont). Po chwili odezwała się słuchawka i wysłuchałem wiadomości, że czas już kończyć zwiedzanie. 
Wsiadłem do auta. Było czerwone, a w środku znajdowało się sześć miejsc. Trzy z przodu i trzy z tyłu. Samochód bardzo dziwnie się prowadziło. Miałem problemy z całkowitym wyhamowaniem. Zbliżając się do przejścia dla pieszych, musiałem otworzyć drzwi i wyhamowywać pojazd nogą. Reagował też z opóźnieniem na skręt, przez co lekko zarysowałem jakieś inne auto. Dojechałem w końcu do jakiejś świątyni. Wysiadłem, wziąłem auto pod pachę  i wniosłem je po schodach do środka (jakoś mnie wtedy to nie dziwiło i wydawało się czymś normalnym). Odłożyłem je w przedsionku tuż obok kilku innych. Świątynia była ogromna, zbudowana na planie kwadratu z zaokrąglonymi narożnikami. Ołtarz był na podeście, na samym środku świątyni. 
Na ścianach znajdowało się dużo starych obrazów, poczerniałych od dymu świec. Stało też sporo rzeźb. Zwiedzając to miejsce czułem się jak w jakiejś galerii lub muzeum. Kiedy wyszedłem, wynosząc ze sobą auto, zauważyłem czekających na mnie znajomych. Mój przyjaciel przedstawił swoją nową dziewczynę. Była wysoka i miała niesamowicie długie, rude włosy sięgające aż do kolan. W sumie było nas ośmioro i jakoś upchnęliśmy się do pojazdu. Przyjaciel zaproponował, że poprowadzi. Zamiast patrzeć na drogę, co chwilę spoglądał na niewiastę siedzącą obok i przejeżdżał na czerwonych światłach. Po zwróceniu mu uwagi, w końcu zaczął się na nich zatrzymywać. 
Podczas jednego z takich postojów zobaczyłem przez okno pewnego chłopaka o latynoskiej urodzie. Ubrany był w popielaty prochowiec i rzucał jakąś szmatą. Przechodnie podnosili ją, a wtedy wypadało z niej kilka kości do gry. Podnosił je i przechodził na kolanach tyle kroków ile było oczek. Następnie owijał kości szmatą i sytuacja się powtarzała. Dojechaliśmy i wszedłem do domu razem z moim kolegą lekarzem. Dał mi dwie lalki, chłopca i dziewczynkę, mniej więc półmetrowej wysokości. Powiedziałem, że ich nie potrzebuję i by je zabrał. Po chwili wrócił z dwiema wypchanymi małpami. Jedna nie miała dolnej połowy ciała i była pocerowana grubymi szwami. 
Obie miały postrzępione futro, typowe dla wypchanych zwierząt. Ich nosy miały bladoróżowy kolor i przypominały kocie. Przerażały mnie. Kolega podał mi ich imiona. Jedna nazywała się Słoneczko i tak była podpisana czarnym flamastrem na futrze, a imienia drugiej nie zapamiętałem. Kolega wyszedł, ale miał zaraz wrócić. Zostaliśmy sami i właśnie wtedy podniosły powieki i przekręciły głowy w moim kierunku. Wypowiedziałem ich imiona, a one wzdrygały się na nie. Oczy miały bardzo mętne i mimo wszystko wyglądały przerażająco martwo… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz