Byłem w górach, a właściwie na płaskim i rozległym szczycie
jednej z gór. Przede mną rozciągało
się lustro sporego jeziora. Z jednej strony było ograniczone
konstrukcją z mlecznozielonkawych
szklanych paneli, niczym krawędź wielkiego akwarium. Ścieżka
kończyła się tam, gdzie owa krawędź zbiornika się zaczynała. Jedynym sposobem by iść
dalej było przesuwanie się wzdłuż
niej. Miałem pod sobą jedynie bezkresną przepaść, której dno
niknęło w mroku.
Przez chwilę rozważałem wskoczenie do jeziora i
przepłynięcie tego fragmentu, lecz woda mogła mieć najwyżej kilka stopni.
Przesuwałem się więc powoli wzdłuż zimnych, szklanych paneli i w końcu dotarłem
do schroniska przy jeziorze. Przed schroniskiem spotkałem tatę i mojego kolegę.
Właśnie zamierzali sobie popływać i chyba byli przygotowani na chłód, bo ubrali
rękawiczki i czapki. Przeszedłem przez budynek i spotykałem kobietę w średnim
wieku.
Powiedziała, że zaprowadzi mnie do kawałka terenu, który mi przydzielono
i z zazdrością stwierdziła, że mi się poszczęściło. Doszliśmy do peronu
kolejki. Postanowiłem szybko odmalować ławki, by to miejsce robiło większe
wrażenie na turystach. Moja przewodniczka wskazała całkowicie zarośnięty
cmentarz, znajdujący się sto metrów niżej i powiedziała, że to jej.
Podziękowałem jej i
obiecałem, że kiedyś pomogę w jego uprzątnięciu. Chciałem zejść z góry zanim się ściemni. Po
drodze spotkałem dalszego wujka, który mopem szorował kamienistą ścieżkę. Na moje pytanie,
dlaczego to robi, odpowiedział, że
"tak trzeba, bo turyści nie powinni widzieć
brudu". Podczas, gdy z nim rozmawiałem, dołączyła do mnie moja siostra. Co dziwne, wyglądała najwyżej na dziewięć
lat. Prowadziła też na smyczy kota.
Był to biały dachowiec w czarne łatki. Wołała na niego
"Schulz". (W rzeczywistości moja siostra ma ponad dwadzieścia lat i nigdy nie mieliśmy kota). Schodząc
razem z góry, opuściliśmy obszar typowo skalisty i przeszliśmy przez las. Wyszliśmy prosto na
rozległe targowisko. Ktoś nas obserwował. Wziąłem kota, chwyciłem siostrę za rękę i zaczęliśmy
lawirować pomiędzy straganami.
Prześladowca nie odpuszczał. Wbiegliśmy do wieżowca, a
korytarz poprowadził nas do jedynego mieszkania, w którym były uchylone drzwi. Weszliśmy do pokoju
po prawej i usiedliśmy w niepokoju. Przez na wpół przeźroczystą szybę w drzwiach,
obserwowaliśmy rozwój wydarzeń. Ktoś otwierał po kolei wszystkie drzwi w mieszkaniu. Siostra
teraz już rozpłakana, przytuliła się do mnie.
W końcu ktoś otworzył drzwi od pokoju, w którym
przebywaliśmy. Nie mieliśmy już gdzie
dalej uciekać. Pulchny mężczyzna i równie puszysta kobieta celowali
do nas ze strzelby i dubeltówki. Byłem przerażony
i próbowałem odpychać wycelowane w nas lufy. Nagle oboje się
roześmiali i powiedzieli, że to taki żart, który robią wszystkim
turystom. Wyszliśmy roztrzęsieni, ale szczęśliwi, że tak to się skończyło.
Siostra chciała bym ją wziął na ręce i tak zrobiłem. Zasnęła. Szliśmy przez miasto. W oddali
widziałem palące się budynki. Jakieś biurowce i hale. Doszedłem do pętli tramwajowej. Spojrzałem
na rozkłady i miejsca docelowe nie miały żadnego sensu. Były to np. "ibn" lub
"lbl" i inne również nie posiadające logicznego
znaczenia. Poszedłem więc dalej i zobaczyłem przystanek
autobusowy. Stał tam autobus o numerze 49, ale również nie miałem pojęcia, gdzie on jedzie.
Pamiętam jedynie, że nazwa składała się z dłuższego ciągu liter. Wróciłem więc na pętlę tramwajową. Budynki
nadal się paliły i co dziwne nie spalały, tylko trwały niezmiennie w płomieniach...