Płynąłem starą, drewnianą łódką po rzece. W jakiś magiczny
sposób płynęła sama pod prąd. Dobiła do przystani przy śródmieściu. Wyszedłem
na ląd i podążałem wzdłuż wąskich, wybrukowanych uliczek. Dotarłem do placu.
Był tam karnawał. Setki przebranych ludzi rozmawiało ze sobą i śmiało się,
tworząc głośny i niezrozumiały gwar. Wyglądali na trochę zniecierpliwionych i
zdezorientowanych.
Z pojedynczych rozmów wychwyciłem, że nie ma organizatorów,
a ludzie zostali pozostawieni samym sobie. Postanowiłem wejść na pustą scenę na
środku placu. Powiedziałem kilka słów wstępu, że pomimo tego, że nie ma
organizatorów, to nadal możemy się wspólnie dobrze bawić. Poprosiłem kilku
ochotników i odegraliśmy skecz Monty Pythona. Chyba był to skecz o hiszpańskiej
inkwizycji. Następnie znalazło się kilku ulicznych grajków.
Zaprosiłem ich na
scenę i zaproponowałem karaoke. Impreza nabrała rozpędu i zaczęła żyć własnym
życiem. Postanowiłem poszukać organizatorów. Penetrując zaułki spostrzegłem
lwicę. Była chora i nie miała siły by nawet wstać. Wziąłem ją i przewiesiłem
przez kark. Była strasznie ciężka. Z trudem dotarłem na plac. Ludzie wyglądali
na przerażonych i rozstępowali się przede mną.
Wszedłem na scenę i spytałem
się, czy ktoś ze zgromadzonych jest może weterynarzem lub lekarzem. Nikt się do
tego nie przyznał. Postanowiłem sam zobaczyć co jej może dolegać. Zaczęła być
niespokojna i próbowała drapać deski na scenie. Po chwili pojawił się mały
pyszczek, a zaraz potem reszta lwiego szczenięcia.
Pomogłem mu wyjść na świat i
podałem lwicy. Wylizała je dokładnie. W podobny sposób świat wzbogacił się o
jeszcze cztery lwiątka. Wszystkie maluchy miały czarne ciapki na sierści. Następnie lwica urodziła jeszcze łożysko i je zjadła...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz