Jakiś chłopak zapalił zapałkę. Za jej pomocą podpalił lont
rakiety. Iskry wiły się, aż z rakiety wylał się potężny strumień ognia.
Wzleciała koślawo i kołując spadła na trawnik sąsiada. Pokręciła się na nim i
znów poleciał do góry. Wylądowała na dachu domku przy którym stałem. Po chwili
słychać było stłumione pufff. Z dogorywającej rakiety zaczął się wydobywać
czarny dym. Kierowany jakimś przeczuciem zacząłem uciekać i rzuciłem się na
ziemię. Po chwili rakieta wybuchła doszczętnie niszcząc budynek. Wielki kawał
betonu
spadł tuż obok mnie… Znalazłem się w domu. Było tam pełno ludzi. Moja
siostra nerwowo krzątała się w łazience. Zbliżając się do niej spostrzegłem, że
w naściennej szafce zalęgły się mole. Liczne kokony i lepiące się nici nie
stanowiły miłego widoku. Siostra dzielnie z nimi walczyła, starając się
oczyścić szafkę. Usłyszałem jakiś hałas dobiegający z przedpokoju. Poszedłem
tam i zobaczyłem, że mój tata leży na podłodze i cicho powtarza, że jest źle.
Wydawało mi się, że mogło chodzić o pracę lub o zdrowie… Była wczesna noc. Szedłem
ulicą po starej
części mojego rodzinnego osiedla. Mijałem zaniedbane kamienice,
z których tynk już dawno odpadł. Nagle zobaczyłem na niebie coś co przypominało
kształtem wielki słup energetyczny wysokiego napięcia. Charakterystyczna
kratownicowa konstrukcja, która kształtem przypominała rozłożone ramiona.
Opalizowała ciekawym różowofioletowym światłem. Myślałem, że jest holowana
przez szybko lecący samolot, ponieważ poruszała się poziomo. Żadnego samolotu
jednak nie dostrzegłem. Obiekt leciał sam i się zbliżał. Przeleciał nade mną i
był ogromny. Mógł mieć z kilkaset metrów. Pokrywał go
czarny lustrzany
materiał, poprzecinany geometrycznymi świecącymi na różowo-fioletowo,
pulsującymi liniami. To one tworzyły wzór kratownicy. Nagle obiekt zaczął się
przychylać i spadać, jakby stracił sterowność. Spadał szybko, ale ze względu na
wielkość, opadanie wydawało się strasznie powolne. Zniknął za wieżowcem i po chwili
musiał się rozbić. Nie słyszałem żadnego wybuchu, ale widziałem potężny rozbłysk
jasnego różowo-fioletowego światła. Nagle całe otoczenie zaczęło się zmieniać.
Z ziemi wystrzeliły piękne budynki. Wielkie i strzeliste drapacze chmur z
czarnego szkła wykończone ceglastym kolorem na
krawędziach. Ich kształtów nie
powstydził by się nawet najlepszy architekt. Pomimo, że każdy był inny, razem
tworzyły harmonijną całość. Między nimi istniał jakiś powietrzny system transportu,
zrobiony ze współgrających ze sobą potężnych dmuchaw, w taki sposób, że ludzie
po prostu latali, unoszeni przez strumienie powietrza… Zobaczyłem Ją ubraną w
jaskrawy, pomarańczowy T-shirt. Obok szły inne dziewczyny ubrane tak samo.
Organizowały jakiś festyn dobroczynny. Zamierzały sprzedawać bandaże. Pokazała
mi swoje wyliczenia. Były dość skomplikowane, ale zdawały się mieć sens.
Zapamiętałem, że sprzedając trzy sztuki za dwa złote osiągną największy zysk,
który w całości miał być przeznaczony na cele charytatywne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz