Znajdowałem się w ogromnej, kulistej biosferze. Była bardzo
stara i w niektórych miejscach brakowało szklanych paneli. Te które pozostały,
były brudne lub popękane. Żeliwna konstrukcja zaczęła już rdzewieć, ale można
było na niej dostrzec misterne, wiktoriańskie zdobienia. Panował gorący i bardzo
wilgotny mikroklimat. Monumentalna konstrukcja wypełniona była tropikalną
roślinnością.
Przedzierając się przez gęstwiny i torując sobie drogę maczetą,
dotarłem na wzgórze. Dopiero z niego doceniłem prawdziwy ogrom tej budowli.
Mogła mieć z kilkanaście kilometrów średnicy. W dolinie krzątała się lokalna
społeczność. Mieszkali w industrialnych budynkach z czerwonej cegły,
oplecionych lianami i wtapiającymi się w tropikalną gęstwinę.
Mężczyźni
przenosili wytopione tafle szkła i za pomocą skomplikowanych systemów dźwigów,
bloczków, balonów i zrobotyzowanych wagoników, transportowali je na sam szczyt konstrukcji,
dokonując niezbędnych napraw. Zszedłem ze wzniesienia i napotkałem grupkę
młodych dziewczyn. Miałem wrażenie, że je znam, ale nie mogłem sobie
przypomnieć kim dokładnie były.
Zbliżał się śmigłowy dwupłatowiec. Kilkadziesiąt metrów
od bloku wykonał szaleńczy manewr. Ciasno wzniósł się w górę wykonując „beczkę”
i po chwili leciał już w drugim kierunku. Dopiero teraz spostrzegłem, że
rozgrywa się ogromna w swojej skali bitwa. Setki samolotów starych i bardziej
współczesnych walczyło ze sobą w
powietrzu, a na wielkim zbiorniku wodnym, odbywała się podobna bitwa morska.
Żaglowce,
galery i fregaty strzelały do sobie nawzajem z armat, karabinów maszynowych,
dział i wyrzutni rakiet. Motorówki i katamarany manewrowały między wolniejszymi
jednostkami. Na samym środku płynął ogromny wycieczkowiec, który próbował
opuścić strefę walk. Kilka sterowców zrzucało bomby głębinowe, których wybuchy
wyzwalały wysokie fontanny wody.
Próbując opuścić budynek, przemierzyłem klatkę
schodową i wyszedłem w zadbanym parku miejskim. Panowała cisza i spokój. Wzdłuż
chodnika biegły wąskie tory. Stały na nich zabytkowe tramwaje pomalowane na
biało-czerwono. Zaglądając do wnętrza, zobaczyłem, że urządzono w nich
kawiarnie. Pomiędzy małymi, okrągłymi stołami krążyli elegancko ubrani
kelnerzy.
Idąc dalej po parku doszedłem do dużego basenu chyba o wymiarach
olimpijskich. Odbywały się na nim dziwne zawody. Na dwóch końcach basenu
znajdowały się przeciwne drużyny liczące po kilkaset ludzi. Ich członkowie
odróżniali się kolorami czepków. Na wystrzał sędziego, wszyscy wskakiwali do
wody. Wygrywała drużyna, której wszyscy członkowie dopłyną jako pierwsi na
przeciwległy skraj basenu.
Spotkanie na środku basenu było dodatkową atrakcją,
wzmagającą aplauz kibiców. Po zawodach dotarłem do chaty pokrytej strzechą.
Znajdowało się w nim muzeum tortur. Obejrzałem dziesiątki urządzeń i rekwizytów
wykorzystywanych w bardzo kreatywny sposób do zadawania cierpienia. Na tyłach
spotkałem przyjaciela ubranego w strój ludowy, który
przygotowywał właśnie
bardzo nietypowe obrazy. Był to jaskrawy penaptyk, składający się z części o
wymiarach, mniej więcej pół metra na sześć-siedem metrów.