piątek, 15 lutego 2013

Śnieżna sowa origami


Wraz z siostrą przemierzałem alejki jakiegoś niemieckiego miasta. Obywatele tureckiego pochodzenia obchodzili jakieś święto. Śpiewali, bawili się, a potem wszyscy zgromadzili się w płytkim basenie i oblewali się wodą, czerpaną za pomocą mosiężnych mis. Robili to w rytm jakiejś mantry powtarzanej jednocześnie przez wszystkich. Niemcy przechodzili obok i ignorowali wszystko to co się działo, jakby tego nie zauważali. Znalazłem się w ciemnym pokoju. 
Siedziałem przy biurku i składałem wielki arkusz papieru. Z moich starań powstała wspaniała papierowa sowa. Nagle zauważyłem, że w pokoju nie byłem sam. Na łóżku leżał chłopak, brunet, o włosach takiej długości, że ledwo zakrywały mu uszy. Miał na nich duże słuchawki. Zdjął je i powiedział prowokująco „Na pewno nie poleci”. Śledząc jego spojrzenie mój wzrok utkwił na sowie stworzonej w sztuce orgiami. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem z przekonaniem, że poleci. Otworzyłem okno i wyrzuciłem sowę. 
Zaczęła opadać w dół i nagle papier przemienił się w prawdziwe zwierzę. Opierzone skrzydła o imponującej rozpiętości wystrzeliły w bok i momentalnie uchwyciły wiatr. Wielka biała sowa zaczęła krążyć dostojnie po okolicy. Usłyszałem dzwonek do drzwi. Poszedłem do przedpokoju. Znajdował się już tam mężczyzna ubrany w elegancki garnitur z melonikiem na głowie. Próbując przyjąć jak najwygodniejszą pozycję usadawiał się niezgrabnie na podłodze, opierając się o drzwi.  
Przedstawił się jako przedstawiciel sieci telefonii komórkowej i chciał odnowić umowę, która właśnie wygasła. Zadawał pytania z kwestionariusza i próbował zapisywać moje odpowiedzi. Było to trudne, ponieważ w pomieszczeniu było ciemno z powodu awarii zasilania. Zaproponowałem mu, żeby poszedł do pokoju i usiadł w fotelu, a ja spróbuję włączyć prąd. 
Podszedłem do skrzynki z bezpiecznikami i zacząłem przełączać pięć wajch w losowej kolejności. Wiedziałem, że to jakiś szyfr i muszę je ustawić w odpowiedniej kombinacji. Będąc już blisko jej odkrycia, obudziłem się...

środa, 13 lutego 2013

Dom

Mówi się, że mężczyzna powinien zbudować dom, ale każdy, kto traktuje to dosłownie i idzie kupić cegły, nie jest godzien nazywać się mężczyzną, co najwyżej chłopcem, samcem lub facetem.
 


Każdy dom powinien mieć solidny fundament, osadzony na twardej litej skale. Piwnicę z grubymi ścianami niczym schron przeciwatomowy, w którym można się skryć w razie zagrożenia. To jest Przyjaźń.
Sam budynek powinien być bardzo dobrze zaprojektowany, tak by rozmieszczenie pomieszczeń było optymalne i użyteczne. Ściany nośne wykonane z najlepszych materiałów, tak by uniosły ciężar całego budynku. To jest Miłość.
Budynek by stał się domem powinien być umeblowany. Ściany pomalowane ulubionymi kolorami farb lub wytapetowane. Najlepiej udekorowane obrazami i innymi przedmiotami bliskimi sercu. To jest Sex.
W okolicy domu powinien powstać ogród. Trzeba o niego bardzo dbać i nieustannie go pielęgnować, bo łatwo może zmarnieć i zdziczeć. To są Dzieci nazywane też czasem latoroślami.
Wszystko powinno się odbywać w tej właśnie kolejności. Można oczywiście próbować postawić mebelki bezpośrednio na trawie, ale przy pierwszej lepszej ulewie, czy wichurze i tak się dojdzie do wniosku, że nie był to najlepszy pomysł…
Podobnie jest, gdy zbuduje się dom bez fundamentu lub stworzy ogród pośrodku niczego…
To są moje przemyślenia i jestem ciekaw Twojej opinii czytelniku/czytelniczko ;)

niedziela, 3 lutego 2013

Konie w galopie


Stary, zdezelowany samochód toczył się ostrożnie po wyboistej polnej drodze. Każdemu wybojowi towarzyszył nieprzyjemny jęk karoserii. Droga stawała się coraz bardziej błotnista, a polny krajobraz zmienił się na leśny. Prowadziłem teraz jeszcze bardziej ostrożnie, a przy rozwidleniu zatrzymałem się. 
Prawa odnoga prowadziła w dół i niknęła w niezwykle gęstym i mrocznym lesie. Lewa wiła się wzdłuż polany, tuż przy krawędzi zagajnika. W oddali skręcała w stronę dziwnego obozowiska. Widziałem ścianę ze śnieżnobiałego płótna, wysoką na kilka metrów i  tworzącą niemal pełny krąg o średnicy może ze dwustu metrów. 
Ruszyłem w kierunku tej zagadkowej konstrukcji. Wysiadłem z auta i zobaczyłem, że jechałem chyba bardzo starym Volkswagenem Golfem koloru białego, w licznych miejscach nadgryzionym przez rdzę. Przekroczyłem granicę płóciennego kręgu. Było tam kilkadziesiąt koni wraz z opiekunami, którzy poddawali je zabiegom pielęgnacyjnym. Czesali sierść, masowali mięśnie i oczyszczali kopyta. Jeden samotny koń powoli podszedł do mnie. 
Miał piękną, lśniącą sierść. W zależności od tego jak się ustawił względem słońca, barwa zmieniała się od bardzo ciemnego brązu do czerni. Spojrzał na mnie swoimi mądrymi oczyma i poczułem pewną nienamacalną więź. Wyczułem, że chce bym na niego wsiadł. Inni ludzie również dosiedli konie i wszyscy ustawili się przy wyjściu. Znaleźliśmy się na samym końcu zgrupowania. 
W pewnym momencie tętent kopyt wzruszył ziemię i rozpoczął się wyścig. Powoli przekroczyliśmy umowną linię startu i po chwili przeszliśmy w galop. Czułem omiatający nas wiatr i niemal jedność ze zwierzęciem. W ciągu kilku chwil minęliśmy wszystkich zawodników i objęliśmy prowadzenie. Nagle koń się potknął o rozciągniętą w poprzek drogi żyłkę i upadliśmy. 
Pozostałe konie przeskakiwały nad nami, a gdy wszyscy nas minęli dostrzegłem, że przednia noga mego końskiego towarzysza obficie krwawi. Mimo obrażeń i z moją drobną pomocą zdołał się podnieść, a rana okazała się mniej poważna niż się wydawało w pierwszej chwili. Zaczęła się goić i w końcu zanikła, a ja poczułem ulgę.